Gunda - 19 listopada

 

reżyseria: Viktor Kosakovskiy
scenariusz: Viktor Kosakovskiy / Ainara Vera
gatunek: Dokumentalny / Przyrodniczy
produkcja: Norwegia / USA
premiera: 1 października 2021 (Polska)
2 nagrody / 11 nominacji

 

 

Poruszający dokument Wiktora Kossakowskiego - portret zwierząt hodowlanych. Tytułowa świnia właśnie została matką, żyje na farmie razem z krowami i kurami. To ich życie. Pierwsze tygodnie prosiaków, zabawy, przepychanki, taplanie w błocie. Wszystko czarno-białe, z dźwiękami wyłącznie prawdziwymi - bez filmowej koloryzacji, z kamerą na wysokości oczu bohaterów. Jesteśmy blisko, żeby zobaczyć i zrozumieć. Żeby pomyśleć o własnym stosunku do hodowli przemysłowej, do jedzenia mięsa.

 

Zapraszamy wszystkich na Dyskusyjny Klub Filmowy Wiesława Kota - jak zawsze w piątek spotkamy się o godzinie 18:00. Tym razem obejrzymy film dokumentalny "Gunda", tegoroczną premierę. Po seansie dyskusja z krytykiem, a prelekcja dostępna już teraz, poniżej.

 

 

 


 

 

Drodzy Państwo,

jak to miło, że zbieramy się wokół filmu tak ważnego i na tak ważny temat jak dokument pod tytułem „Gunda”. Pełen czułości, zrozumienia i empatii obraz zwierząt, które mamy najbliżej, bo w najbliższej hodowli i na własnym talerzu. W naszej kulturze ciągle pokutuje przekonanie, że zwierze jest czymś w rodzaju żywej rzeczy. Słabo przebija się do naszej chrześcijańskiej – było nie było - świadomości, że i zwierzęta, i my wyszliśmy spod ręki jednego Stwórcy. I, owszem, otrzymaliśmy nakaz, aby czynić sobie ziemię poddaną, ale nie nakaz, by brać ją w okrutną, nieludzką i wyniszczającą niewolę.

 

 

Za obrazem „Gunda” jako współscenarzysta i reżyser stoi Victor Kossakovsky. To rosyjski dokumentalista rocznik 1961, urodziny w Petersburgu, gdzie też początkowo uczył się fachu. Startował od rzeczy prozaicznych, na przykład w 2003 roku nakręcił film „Rosja z mojego okna”, konkretnie z okna sypialni reżysera przy zwykłej ulicy w Petersburgu. Kiedy zdecydował się pójść nieco szerzej i nakręcił film pt. „Aquarela” w roku 2018, swoiste poetyckie studium obiegu wody na naszej planecie, ten dokument na płytach wydało i rozpropagowało na cały świat wydawnictwo Sony Pictures i z dużym sukcesem pokazał go festiwal w Wenecji. Sam Kossakovsky mawiał o sobie w trakcie promocji filmu „Gunda”, że jest pierwszym dzieckiem wegetarianinem i swój film na temat zwierząt hodowlanych nakręcił z wyjątkową uważnością wobec świnki, która dała tytuł filmowi, krów i kurczaków bytujących na zwykłej farmie.

I jeszcze jedna ważna postać zaangażowana w film – jego producent wykonawczy, aktor i aktywista proekologiczny, Joaquin Phoenix. Znamy go z licznych filmów, a pamiętać możemy z roli cesarza Komodusa w „Gladiatorze” Ridleya Scotta. W zeszłym roku Joaquin Phoenix zdobył Oscara za tytułową rolę w filmie „Joker”. A tu się okazuje, że jego zainteresowania wykraczają znacznie dalej niż widowiskowe projekty hollywoodzkie.

 

 

 

Joaquinowi Phoenixowi spodobało się, że Kossakovsky aby skupić się na swoich bohaterach, kamerę ustawił na wysokości ich oczu. To zupełnie zmienia perspektywę – człowiek patrzy na tego typu zwierzęta najczęściej z góry, więc pomniejsza ich role, instrumentalizuje je, czuje się panem i przyszłym spożywcą. Tutaj perspektywa wygląda inaczej, niejako po partnersku. Zresztą Kossakovsky zrezygnował  także z koloru, żeby nie  pójść  w disneyowskie atrakcje albo w malarskie podglądanie przyrody, które u nas w filmach dokumentalnych opatruje swoim dyskretnym komentarzem Krystyna Czubówna. Ta czerń i biel, te wystudiowane ujęcia mają wiele z fotografii artystycznej. To niemal uruchomione dzieła sztuki operatorskiej i fotograficznej. Kadry są tu wysmakowane niemal tak jak w również czarno-białej „Idzie” Pawła Pawlikowskiego, którą zachwycił się cały świat.

 

 

W tym filmie zwierzęta mają swój własny autonomiczny świat, może niewielki, wyznaczony obrębem stajni i podwórka, ale to jest ich ojczyzna, w której czują się doskonale. No i rozmawiają, gadają, słyszymy ten trzepot skrzydeł, gdakanie, chrumkanie, pokwikiwanie, beczenie i rżenie. Disney zwierzęta uczłowieczał, jego sarenka czy lew to po prostu ludzie, tylko odziani w inną skórę i obdarzeni grzywą lub czarno-białymi pasami. Tutaj jest inaczej, te zwierzęta żyją we własnym świecie. Człowiek, owszem, jest im potrzebny, ale nie zwracają na niego większej uwagi niż my na listonosza czy na dostawcę pizzy. Tym razem obywamy się także bez pośrednictwa zoologa z wianuszkiem tytułów przed nazwiskiem, czy natrętnej komentatorki, która objaśnia dzieciom schematy na tablicy. A przecież u tych braci mniejszych odczytujemy podobne emocje, które zapełniają nasze dusze. Krowy bywają melancholijne, maciora przeżywa ekstazę macierzyństwa, kury swoim gdakaniem i skrzętnością w zbieraniu ziarna przypominają ludzi zaprzątniętych codzienną krzątaniną i baczących tylko na to, żeby na zakrętach historii ten talerz z codzienną zupą nie przelał im się zanadto. Ale ta idylla będzie miała swój ponury i ostateczny kres, bo rzeźnicy już szlifują noże przed ostateczną zagładą.

Kiedy przygotowywałem nasze spotkanie pomyślałem w tym miejscu, że takie zrozumienie i współczucie nic nie kosztuje, pozostaje tylko efektowną deklaracją. Więc może powinienem sięgnąć po osobiste wspomnienie związane ze świnką hodowlaną. I to niniejszym czynię. Otóż była taka trajektoria tow. Gomułki, który lansował tezę, że jak ktoś chce uwzględnić mięso w domowym menu, to powinien je sobie wyhodować sam. Więc się hodowało, co ilustruję przykładem rodziny własnej.

Jest rok, powiedzmy, 1965. Mój św. pamięci tatuś rezultatem heroicznego powstrzymywania się od wódeczki, którą uwielbiał, mógł w szczerym polu pod miastem Jarosław na Podkarpaciu wznieść klocek z cegieł. Po paru latach klocek okazał się willą, a szczere pole – dzielnicą willową. Bo inni tatusiowe zrobili to samo. Ale jak w dzielnicy willowej wyhodować mięso, na co towarzysz Wiesław nalegał? Bardzo prosto. Do budyneczku gospodarskiego (pozwolenie podlane kilkoma hektolitrami wiadomej substancji) dostawiało się lepiankę dwa na trzy. By przykombinować do niej pasażera, czyli świnkę, rodzicielka udawała się w dzień targowy w towarzystwie wielu swych sąsiadek z przedmieścia na zakurzony plac nad kultową rzeką San. Wracała stamtąd szczęśliwa – z warchlakiem na sznurku. Znów – w gronie wielu podobnie szczęśliwych sąsiadek. Warchlaka szturchała raz po raz, aby nadążał. Miasto Jarosław mieści wiele szacownych zabytków, jako to Rynek na prawie magdeburskim, ratusz, kamienicę Orsettich, szacowną farę, klasztor ojców Reformatów i hieratyczną Bazylikę ojców Dominikanów, cudami słynącą. I między tymi skarbami architektury podąża moja rodzicielka. Przed nią prosię na sznurku. A może – kto wie – „na głowie kwietny ma wianek, w ręku zielony badylek…”?  Przed nią bieży prosiak, „a nad nią leci motylek?”. Kto wie, jak by to poeta oddał, gdyby zdążył na czas? I prosiak ma swoją introdukcję do chlewika, gdzie przebywa. Otrzymuje imię Maciuś. Mama dba jak umie o niego i przyrastające sadło jego. Karmiony, hołubiony, doglądany. Kochany. Niemal członek rodziny. I tak płynęły szczęśliwe dni w symbiozie. Tyle, że ta historia ma swój szekspirowski finał, bo nieuchronnie zmierza ku tragedii. Bo żywy, czujący, rozkoszny Maciuś był jednak nie czym innym, jak tylko dojrzewającym mięsem. Czyli Maciuś od pierwszego dnia był do spożycia. Z odroczeniem.

Aż nadszedł ten czarny piątek. Zawodowy rzeźnik z jarosławskich Zakładów Mięsnych, ów obstalowany zwierzęcy morderca zjawia się w czarne popołudnie, by dokonać wypatroszenia słodkiego Maciusia. W ręku siekiera, skierowana obuchem w dół. Tam, gdzie padnie uderzenie, które przetnie przędzę żywota lokatora chlewika. My, dzieciaki, patrzymy na to jak na kolejną „dobranockę”, ani nas ziębi, ani parzy. Nie rozumiemy tego, co się dzieje. Ale serce matki krwawi. Bo przyprowadzony, hołubiony, doglądany (sianko regularnie moszczone, podściółka zmieniana), ma za chwilę przestać istnieć. Przestać być! Dla nas, dzieciaków, śmierć pozostaje odległa, prawie jej nie ma. Wielką traumą wtedy było, jak bałwan był, a na słoneczku nagle przestawał być. Dalej nie sięgaliśmy. Ale mama rozumie już grozę sytuacji, że coś (ktoś?) jest i nagle przestaje być. I że to jest los nas wszystkich, śmiertelnych. I że każdy z nas, prędzej czy później, jak ten Maciuś, nad którym właśnie siekiera zawisła. A rzeźnik już ją wznosi…

Więc mama brała mnie i brata w najdalszy pokój tego klocka z cegieł, przyciskała nas do siebie z całych sił i włączała radio – pamiętam – nazywało się „Figaro”. Radio ryczało, matka zanosiła się od łez, myśmy z bratem krzyczeli, bo nie rozumieliśmy, co się wyprawia. Maciuś umierał. A ten ryk z radia to było jego requiem.

Potem Maciuś został spożyty. Na raty, przy okazjach szczególnych jak święta czy imieniny. Mama przez pewien czas bywała apatyczna, milkliwa. Ale słoneczko się podniosło, sad się zazielenił i znów szła spacerkiem nad San, skąd szlachetnym szlakiem historycznym wracała z nowym, rześkim warchlakiem, który w świńskim serduszku hołubił przekonanie, że czekają go tylko dobre dni, a jego arkadia (czyli ten nasz chlewik) posłuży mu za przystań aż do późnej starości.

 

W ręku siekiera, skierowana obuchem w dół. Tam, gdzie padnie uderzenie, które przetnie przędzę żywota lokatora chlewika. My, dzieciaki, patrzymy na to jak na kolejną „dobranockę”, ani nas ziębi, ani parzy. Nie rozumiemy tego, co się dzieje. Ale serce matki krwawi.

 

W tych odczuciach nie bywamy osamotnieni. „Kto raz ujrzał całą grozę tego, co ludzie robią zwierzętom, nie pozostanie już nigdy spokojny” – napisała Olga Tokarczuk w pracy pod tytułem "Czuły narrator". Wcześniej noblistka opublikowała powieść "Prowadź swój pług przez kości umarłych".  Opowiada o serii tajemniczych morderstw, dokonywanych na członkach lokalnej społeczności, we wsi położonej na skraju Kotliny Kłodzkiej. Kotlina Kłodzka nie jest przecież odcięta od świata. Bywamy tam regularnie. Bo i Polanica, i Duszniki, i Kudowa, bo Wambierzyce z Bazyliką, bo Droga Stu Zakrętów i dom, gdzie żywota dokonała Violetta Villas. Główna bohaterka, emerytowana nauczycielka, zajmująca się astrologią, twierdzi, że za zbrodnie odpowiedzialne są zwierzęta, które mszczą się w ten sposób na swoich oprawcach. Powieścią zachwyciła się reżyserka Agnieszka Holland i obie panie wygenerowały z powieści scenariusz filmu „Pokot”, który wystawiono jako polskiego kandydata do Oscara. Wcześniej wrócił z Festiwalu w Berlinie ze Srebrnym Niedźwiedziem.

 


 

W ten nurt refleksji wpisuje się i nasz film „Gunda” to dzieło ciepłe, współczujące, odważne, wyrosłe ze szczególnej wrażliwości. Otwiera nowe pola widzenia, nowe horyzonty dla umysłu, nowe bramy dla duszy. To dzieło zaprasza nas, ludzi, ale i inne stworzenia w długą i niełatwą podróż. Ale nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku.

 

 

 

Piątek, 19.11, godz. 18:00, sala kameralna KOK. WSTĘP WOLNY.


Seans filmowy odbędzie się z zachowaniem zasad bezpieczeństwa sanitarnego. Liczba miejsc ograniczona.
Prosimy o telefoniczne rezerwowanie miejsc pod numerem: (65) 512-05-75

 

 

DKF. 19.11.2021 „Gunda”

Podsumowanie dyskusji

 

Gdybyż jeszcze te filmy – sproblematyzowane, artystyczne – jakie oglądamy w piątkowe wieczory chciały być bodaj odrobinę bardziej pogodne… - taka refleksja padła po projekcji, już na korytarzu. Zwłaszcza, że za oknami też nienajweselej… Cóż, nie będziemy ustawać w trudzie wyszukiwania dzieł, które zawierają materiał do przemyślenia i jednocześnie motywują pozytywnie. Choć to często zadanie z serii – znajdź kwadraturę koła.

W każdym razie „Gunda” uświadomiła nam, że i my, ludzie – gospodarze tego całego podwórka – jesteśmy tylko częścią łańcucha biologicznego (pokarmowego), w ramach którego zjadamy się nawzajem, byle tylko dostarczyć organizmowi należnej mu porcji białka.

Gdybyśmy tylko umieli poświęcić bodaj tyle czasu na refleksję nad losem naszych „braci mniejszych” (jak zwierzęta zwykł był nazywać święty Franciszek), ile poświęcamy go na studiowanie menu w restauracji, w którym figurują ci „bracia” pod postacią nazw potraw mięsnych…

Wszystkie te neurotyczne kurczaki, te melancholijne krowy, którym u szyi dyndają dzwonki, których nie powinno być na zwykłym podwórku, bo przysługują one tylko krowom typu Milka z alpejskich pastwisk w Szwajcarii i z okładek słynnej czekolady...

Wcześniej przyroda sama regulowała te sprawy – zwierzęta zjadały się w ramach odwiecznego porządku. Kiedy jednak w cały proceder wdał się człowiek – zachłanny, wiecznie nienasycony i nieczuły na cierpienie – żądna Gunda na żadnym podwórku nie może już czuć się bezpiecznie...

 

 

 

 

 

Patronat medialny: