Aktualności Dodano: 17 stycznia 2023

"Na pełny etat" DKF Wiesława Kota

Data rozpoczęcia: 2023-01-17
Data zakonczenia:

reżyseria: Eric Gravel
scenariusz: Eric Gravel
gatunek: Dramat obyczajowy
produkcja: Francja
premiera: 2 września 2021 (świat)
Film dostał 3 nagrody i 1 nominację.

 

Pod koniec stycznia spotykamy się na seansie filmu "Na pełny etat". Dyskusyjny Klub Filmowy Wiesława Kota zaprasza wszystkich na świeżą produkcję francuską. Przed seansem autorska prelekcja krytyka, dostępna poniżej, a po filmie dyskusja.

 

 

Rzadko oglądamy, drodzy Państwo, filmy, które biorą pod lupę zjawiska tak oczywiste, jak oddychanie. A w naszych czasach należy do nich niewątpliwie pośpiech. Pośpiech rzadko jest tematem filmów, często bywa na ekranie wypierany przez tempo, zwłaszcza gdy oglądamy tych wszystkich szybkich i wściekłych w ich bajecznie podrasowanych samochodach, które suną przez ekran z obłędną prędkością. 

Ale to tylko kreacja dla najmniej wymagającego widza i, dodajmy od razu, dla mało kumatego aktora. Mam tu zwłaszcza na myśli Paula Walkera, jednego z filmowych szybkich i wściekłych, który zapomniał, że na planie filmowym te superszybkie wozy nie dość, że jadą na lawecie, to poruszają się z prędkością najwyżej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. I kiedy Paul Walker, który na ekranie prowadził takie obłędnie szybkie auto, wsiadł do własnego samochodu i próbował tę sztuczkę powtórzyć w realu, nie zapanował nad maszyną, zabił się i w kolejnych odcinkach „Szybkich i wściekłych” figurował już tylko pod postacią ożywionej fotografii.

 

 

Ale to wszystko filmy o superszybkościach i superbohaterach, a my w naszym dzisiejszym obrazie pod tytułem „Na pełny etat” oglądamy kogoś z przeciwnego krańca. Dziełko miało u nas kinową premierę z końcem listopada zeszłego roku i było dość szeroko dyskutowane, ponieważ dotknęło odsłoniętego nerwu, jakim jest pośpiech i wykluczenie komunikacyjne, które obejmuje nie tylko stolicę Francji, ale nawet wręcz przeciwnie – dziesiątki dobrze nam znanych powiatów Wielkopolski na przykład.

Film koncentruje się na dniu powszednim pewnej Julii, którą na ekranie prezentuje Laure Calamy i od niej wychodzimy, i o tej aktorce słów kilkoro. Laure to rocznik 1975, urodziła się w Orleanie w rodzinie lekarzy. Jako nastolatka grywała w teatrze; spodobało się jej, więc przeniosła się do szkoły teatralnej w Paryżu, którą to szkołę chwalebnie ukończyła w roku 2001. Zaczęła od teatru, przeniosła się do kina, najpierw do rólek trzecio- i drugorzędnych, także w serialach telewizyjnych, ale to był właściwy ruch, ponieważ aktorka, która nie olśniewała zjawiskową urodą, po prostu pozwoliła publiczności obejrzeć swoją twarz i zapamiętać się. Zaczęła się także udzielać w akcjach społecznych, wspierając rozmaite mniejszości, także seksualne, pod własnym nazwiskiem i z własną twarzą, na przykład w teledyskach na rzeczony temat. I to ma ciągi dalsze, bowiem Laure ostro optuje za wszelką różnorodnością, zarówno w kinie, jak i w życiu publicznym, a ta właśnie postawa rymuje się z przesłaniem filmu, który przedkładamy Państwu przed oczy dzisiejszego wieczora.

 

 

Oto bowiem Julia, samotna matka, ściślej rozwódka, mieszkająca na przedmieściach Paryża, chwilo w nienajlepszej sytuacji materialnej, bo pieniądze się kończą, a były mąż nie odbiera telefonów, próbuje sprostać elementarnym wymogom dnia; obsłużyć własne dzieci, które trzeba odprowadzić, potem dojechać do pracy, wrócić, odebrać dzieciaki, nakarmić je, cały czas w kieracie. To by jeszcze było do przejścia, do opanowania, ale niestety wszystko trzeba wykonać w niedoczasie, wszystko w panicznym pośpiechu, wszystko w nerwach, że się nie zdąży, że któreś ogniwo tego codziennego łańcuszka się zerwie i wtedy skutki będą katastrofalne. Ale przecież trzeba improwizować, trzeba prosić o pomoc sąsiadki czy koleżanki, żeby zajęły się dziećmi, bo inaczej ruina, eksmisja, a kto wie, co jeszcze. Więc Julia najmuje się na porządkową w ekskluzywnym hotelu, co jest poniżej jej kwalifikacji, ale to jedyna praca, która jest na teraz, choć ma jeden ogromny mankament – hotel znajduje się w centrum Paryża. I teraz codziennie do centrum trzeba gnać slalomem, a już kiedy wybucha strajk na kolei, a dodatku jeszcze konflikt z szefową, walka z zegarem i kalendarzem staje się krzywdząco nierówna. Samej Julii trudno się doliczyć, na ile etatów właściwie pracuje. Zapamiętała się tak bardzo, że właściwie nie ma już własnego życia, kieruje się tylko mechanizmami i wyćwiczonymi odruchami. Nie ma nawet czasu, żeby zastanowić się, ogarnąć szerzej to, co się z nią dzieje. Po prostu reaguje na najbardziej doraźne impulsy; szerszy horyzont jej życia kompletnie zanika; czas wolny pozostaje mrzonką; znalezienie nowego partnera to taki wydatek czasu, że po prostu jej na niego nie stać, podobnie jak na spotkania z przyjaciółmi czy pogadanie z dziećmi, co tam u nich słychać, zwłaszcza że na sen i tak poświęca coraz mniej czasu.

No i jedna niekończąca się obsesja: zdążyć, zdążyć, byle tylko zdążyć to czy tamto załatwić. A i tak wszyscy mają jej wszystko za złe – od dzieci, przez koleżanki w pracy, po szefową. Bo wszystko robi ledwo ledwo, jak się wydaje, na ostatnią chwilę, z najwyższym wysiłkiem. Narzuca się wrażenie, że funkcjonuje w jakimś bałaganie, że robi tylko to, co naprawdę musi, że nie umie sobie zaplanować i zorganizować życia. A tymczasem prawda jest odwrotna – Julia dokonuje cudów samoorganizacji. Tyle tylko, że przygniata ją nieproporcjonalny przerost obowiązków, że czuje się przytłoczona. Julia nie żyje, ona się po prostu zużywa.

Sam reżyser także traktuje swoją bohaterkę nie fair. Trochę jak Alfred Hitchcock w swoich filmach. Bierze oto zwykłego przeciętnego człowieka ulicy i obarcza go nadmiernymi szykanami; a potem staje z boku i obserwuje, jak też ten zwykły człowiek zachowa się w niezwykle trudnej sytuacji. A sytuacja jest o tyle niezwykła, że właśnie we Francji społeczeństwo ogromnie pilnuje podziału na czas pracy i czas odpoczynku. Strzeże równowagi między życiem zawodowym i prywatnym. Supermarkety na przykład są zamknięte w niedziele, z wyjątkiem szczególnie ważnych okoliczności. Przyjmuje się, że niedziela i rodzina są święte i nietykalne. A tutaj proszę – dla Julii nie istnieje podział między pracą i życiem prywatnym; jedno i drugie drenuje ją non stop i bez opamiętania, zupełnie jak nie we Francji.

Tutaj w odróżnieniu od filmów Hitchcocka nie ma zagrożenia związanego z użyciem broni, ze szpiegostwem, z walką mafii, z porwaniem czy z egzekucją długów hazardowych; a przecież film nie obniża napięcia ani na chwilę. W dodatku Julia znajduje pod niebywałą presją nie dlatego, że podjęła w życiu złe decyzje. Po prostu okoliczności życiowe sprzysięgły się przeciwko niej; nie ma na nie wpływu, choć próbuje spod tego nacisku wywikłać. I udaje jej się tylko dlatego, że jest osobą niezwykle zorganizowaną, odpowiedzialną, obliczoną, że bywa zdolną aktorką i mediatorką. A teraz wyobraźmy sobie, gdyby podobne okoliczności przytłoczyły kobietę o wiele bardziej do życia nieprzystosowaną, kruchą i fajtłapowatą; to dopiero byłaby klęska. Julia, podobnie jak i kamera filmowa, są w nieustannym ruchu. Mamy poczucie obcowania z panicznym przyspieszeniem akcji; niemal słyszymy tętno, jakie reguluje obieg krwi tej kobiety. To Paryż może się zatrzymać skutkiem strajku kolejarzy, ale ona nie może sobie na to pozwolić.

Tak nawiasem, kolejarze we Francji strajkują z reguły w maju i czerwcu, i to niemal corocznie, ale nigdy w lipcu, bo sami też są przywiązani do własnych urlopów. I tak po prostu jedna grupa społeczna i zawodowa może się odgrywać na innej grupie społecznej i zawodowej; tej, która jest od niej zależna i jest bezbronna.

 

 

Zagrożenie, które oglądamy na ekranie nie wiąże się z kataklizmem, tragicznym wypadkiem, na przykład samochodowym, z ulicznym napadem czy podobnymi standardowymi katastrofami. Wystarczy tylko zbyt mały zasób czasu w stosunku do tego, co przeciętny człowiek musi wykonać, i już staje on na krawędzi; już przeżywa otchłanny dramat, już napina się jak cięciwa łuku do granic wytrzymałości. A my, którzy to oglądamy, zanim na ekranie pojawią napisy końcowe, od samego patrzenia jesteśmy wykończeni, jakbyśmy wyładowali wagon węgla. I to, co męczy bodaj najbardziej – poczucie bezradności; sytuacja, w której ktoś nagłym szarpnięciem wysunął nam dywan spod nóg, a my fikamy w powietrzu jak koziołki i wiemy, że za chwilę rymsniemy na podłogę, a tymczasem nic ni można zrobić, by temu zapobiec.

Dla Laure Calamy, która prezentuje na ekranie mieszankę wrażliwości, rezygnacji i nieposkromionej siły, cały film to praktycznie jednoosobowy, porywający występ. Zwłaszcza że na ekranie oglądamy ją jako kobietę ani młodą, ani starą; niby atrakcyjną, ale przecież nie nazbyt efektowną, może trochę zaniedbaną, ale i taką, która może się jeszcze podobać. Kamera zresztą ani na chwilę nie spuszcza jej z oczu, ale też sama Julia nigdy nie jest sama. Zawsze w tłumie, w kolejce, na zatłoczonej ulicy, na peronie. Nawet w domu podczas weekendu nie ma spokoju i nie odpoczywa bez ruchu, bo wtedy także przebiega szybko myślami najbliższe dni, byle tylko nie przeoczyć czegoś ważnego i raz jeszcze dokonać cudów organizacji.

No i rodzi się pytanie, po co to wszystko; ku czemu zmierza cała ta nieustanna gonitwa. Przecież Julia, która stara się, bo inaczej po prostu nie może, być zawsze o krok do przodu przed życiem, tak naprawdę pozostaje dwa, trzy kroki z tyłu; po prostu życie ją wyprzedza, życie jej umyka. Ona sama też nie żyje w pełnym rozumieniu tego słowa, raczej stara się dopełniać formalności, jaką jest życie.

 

Widzowie także uczestniczą w tym szaleńczym pościgu za życiem, w mniejszym lub większym pośpiechu, w mniejszej czy większej panice. Ale możemy pocieszyć się jednym – zawsze zdążymy na własny pogrzeb. Ale to jednak bardzo mizerna pociecha.

 

 

 

 

 

piątek, 27.01, godz. 18:00
sala kinowa KOK

WSTĘP WOLNY

 

Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

DKF 27.01. "Na pełny etat"
Podsumowanie dyskusji

Generalnie byliśmy pod (przygniatającym) wrażeniem brzemienia, jakie dźwiga młoda kobieta. Wprawdzie w jej życiu nie zaszło nic tragicznego, ale nawał zwykłych obowiązków okazał się równie dojmujący jak kataklizm, wypadek, choroba czy inne poważne nieszczęście. Zwłaszcza, że ona sama – mimo dokonywania cudów samoorganizacji – niewiele mogła na tę swoją sytuacje poradzić. Bo jest sama, a wielkim nieobecnym pozostaje były mąż, który pozostawił ją z całym tym życiowym bagażem i nie raczy wziąć odpowiedzialności.

Przywoływaliśmy analogie: polski film „zlewozmywakowy” - „ Plac Zbawiciela” autorstwa Joanny i Krzysztofa Krauze czy zbiór reportaży Olgi Gitkiewicz „Nie zdążę” (2019) o wykluczeniu komunikacyjnym na polskiej prowincji.

Na szczęście finał filmu pozwolił odetchnąć z ulgą. Tyle, że ten happy end jest dopisany nieco na siłę. „W życiu” historia musiałaby się skończyć znacznie gorzej...

 

 

 

Patronat medialny: