"Do zobaczenia w zaświatach" DKF Wiesława Kota
Data rozpoczęcia: 2023-01-05
Data zakonczenia:
reżyseria: Albert Dupontel
scenariusz: Albert Dupontel, Pierre Lemaître
gatunek: Dramat
produkcja: Francja
premiera: 27 lipca 2017 (świat)
Zapraszamy na pierwsze spotkanie Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota w roku 2023! Seans filmu "Do zobaczenia w zaświatach" Alberta Dupontela. Po projekcji zapraszamy na dyskusję z krytykiem, a przed filmem autorska prelekcja na temat produkcji. Do przeczytania już teraz, poniżej.
Mamy dziś do obejrzenia, drodzy Państwo, film o charakterze kombatanckim i, chciałoby się powiedzieć, bilansowym. To dramat francuski pod tytułem „Do zobaczenia w zaświatach” sprzed lat pięciu, tyle że u nas pokazywany był krótko w sierpniu 2018 roku i przeszedł zupełnie niezauważony. A szkoda, ponieważ wyświetlano go ostatecznie w kraju, w którym kombatanctwo jest czymś w rodzaju tradycyjnej narodowej uprawy. Zachodzi bowiem oto jakieś pamiętne wydarzenie historyczne i jeszcze długo, bardzo długo, czasami stanowczo zbyt długo, miastem, regionem albo całym krajem rządzą kombatanci tej szlachetnej sprawy. Problem często polega na tym, że tych kombatantów z upływem czasu jest coraz więcej, żądają dla siebie rozlicznych praw i próbują innym narzucać wizję historii, a nawet wybory polityczne. Często kombatanci także kłócą się między sobą, wstępują w spory sądowe, a bywa, że często nienawidzą bardziej siebie nawzajem niż wroga, przeciwko któremu niegdyś walczyli solidarnie ramię w ramię. Znamy te historię z Legionów Piłsudskiego, z partyzantki AK-owskiej i tej spod znaku Armii Ludowej, znamy to z grona pogrobowców Poznańskiego Czerwca, o zajadłych sporach twórców Solidarności z 1980 roku nie wspominając.
A w naszym dzisiejszym filmie pod tytułem „Do zobaczenia w zaświatach” bierze pod mikroskop takie właśnie kombatanctwo reżyser, scenarzysta i odtwórca jednej z głównych ról Albert Dupontel. To poniekąd nasz stary znajomy. Konkretnie znajomy od 1 lipca zeszłego roku, kiedy to obejrzeliśmy w tej sali wyreżyserowany przez niego film pod tytułem „Żegnajcie, głupcy”. W tej sytuacji pozostaje nam więc tylko powtórzyć o panu Dupontelu to, co wzmiankowaliśmy wcześniej. A więc: scenarzysta i reżyser Albert Dupontel. W tej chwili lat 58, francuski na przemian aktor i reżyser, głównie humorysta. Zresztą zaczynał od tak zwanych stand upów, czyli od wygłaszania humorystycznych monologów dla gości w restauracjach i kawiarniach. Tak startował zresztą w branży także na przykład Woody Allen. Albert do tego stopnia pokochał te występy, że zrezygnował z kariery neurochirurga, a był już po kilku latach studiów na tym kierunku. Z czasem z restauracji przeniósł się ze swymi monologami do telewizji, tam też zaproponowano mu, by pisał scenariusze do reklam. I na tej zasadzie odpowiadał za francuską kampanię reklamową rosyjskiego samochodu łada samara. Kiedy wreszcie Albert Dupontel przeniósł się do kina, występował - przemiennie lub naraz - w trzech rolach: reżysera, aktora i scenarzysty, bowiem żal mu było rozstać się z każdą z tych funkcji. Wszystko przychodziło mu łatwo, ponieważ opanował metodę - podawał ważne i poważne tematy w formie lekkiej, nawet frywolnej. W ten sposób instytucja, jaką stał się Albert Dupontel dorobiła się własnej publiczności. We Francji chodzi się na Dupontela, jak na osobny gatunek filmowy. Artysta dostarcza publiczności produkt w oczekiwanej formule i publiczność bywa usatysfakcjonowana. Mniej więcej od 20. lat Dupontel kręci jeden, a często nawet dwa, trzy filmy rocznie. I nagradzany bywa w Cannes i premiowany Cezarami, najważniejszą francuską nagrodą filmową.
Film wraca do bardzo bolesnego we Francji miejsca, jakim były fronty pierwszej wojny światowej, dla Francuzów bez porównania bardziej krwawej niż ostatnia wojna. Kiedy jeździ się bocznymi drogami Normandii, okolicami Verdun czy Sommy, raz po raz turysta natyka się w szczerym polu na ogromne cmentarze, gdzie całymi setkami ciągną się rzędy jednakowych krzyży, z których rzadko który ma wpisano nazwisko spoczywającego pod nim żołnierza. To są te tysiące bardzo młodych ludzi, którzy nie zdążyli jeszcze nikogo pokochać, upić się francuskim winem, pojeździć po świecie, nacieszyć ojcostwem i pogodnie zestarzeć, a już musieli się rozstawać z życiem w przepastnym błocie okopów.
A w filmie „Do zobaczenia w zaświatach” oglądamy to, co mogło się przydarzyć kolegom tych poległych. Ludzkim wrakom, które jakimś cudem wyszły cało z tej rzezi. Jedni uszli cało, aby oszukiwać rząd francuski kontraktami na grzebanie zmarłych żołnierzy. Inni nie mogą się obyć bez morfiny, a większość pozostaje rozgoryczona z tego powodu, że ojczyzna, dla której ryzykowali życie, gwałtownie przestała się nimi interesować, a nawet więcej – uważa, że sama ich obecność zawadza w procesie pokojowym i że niepotrzebnie dopominają się o miejsca pracy, które należą się raczej młodym i dynamicznym. I następuje to, co często obserwujemy po zakończeniu konfliktów – drobni cwaniacy wypływają na powierzchnię, ponieważ koncentrują się na własnych interesach i odcinają się od wszelkiej martyrologii i podobnych legend. A ci, którzy wierzyli w słuszność sprawy, wegetują rozgoryczeni na marginesie i - jak w naszym filmie - sprzedają pamiątki patriotycznym frajerom, a zdarza się, że kradną morfinę od innych weteranów.
Cała historia oparta jest na słynnej antywojennej powieści autorstwa Pierre’a Lemaitre’a. To znany i u nas autor powieści, głównie kryminalnych, głównie w ramach cyklu przedstawiającego perypetie komisarza policji nazwiskiem Camille Verhoeven. W Polsce z tej serii mogliśmy przeczytać jego „Koronkową robotę” czy powieść pod tytułem „Alex”. Ale Lemaitre pisuje także rzeczy poważniejsze, w tym właśnie powieść „Do zobaczenia w zaświatach”, za którą w 2013 roku otrzymał prestiżową Nagrodę Goncourtów. Tu dodajmy, że Nagroda Goncourtów może być przyznawana jednemu autorowi tylko raz w życiu, a otrzymuje się ją za najlepszy w danym roku utwór prozatorski. Do takiego grona zaliczono właśnie powieść „Do zobaczenia w zaświatach”.
Film Dupontela nie przytłacza nas ciężką traumą. Łączy surrealistyczny humor z dramatem kostiumowym, porywającymi scenami frontowymi, bogatą inscenizacją i wystawną dekoracją z takim tematami, jak śmierć, trauma, korupcja i manipulacja. Żeby te wszystkie wątki spleść w bodaj minimalny sposób, reżyser ucieka się do cudowności przypadków, czasami wręcz cyrkowych. Uwaga widza zresztą skacze od postaci jednego do drugiego i trzeciego weterana, na żadnej nie zatrzymując się dłużej. Ale też w filmie chodzi o to, żeby pokazać ten cały ruch, miszmasz, zamieszanie, popłoch. Po to, aby w rezultacie otrzymać esencję kombatanctwa, każdego kombatanctwa, w którym zaledwie o krok sąsiaduje trauma, depresja, desperacja i zawrót głowy. Te zbiegi okoliczności są jednak konieczne, ponieważ reżyser i scenarzysta Albert Dupontel, a także wspierający go autor powieści, musieli przełożyć na dwugodzinną fabułę przeszło sześćsetstronicową, gęstą od wypadków powieść. Zresztą dzieje się tutaj nieustannie tak wiele i na ekranie bywa tak gęsto, że widz, który próbuje wchłonąć tę opowieść, musi bardzo pilnie wpatrywać się w ekran. Recenzenci pisali nawet, że widownia w trakcie pokazu nie ma czasu nawet na oddychanie.
Ironia przedstawionej w filmie kombatanckiej sytuacji polega na tym, że podczas gdy faktyczni żołnierze i bezdyskusyjni bohaterowie wrócili z frontów i teraz przymierają głodem, ponieważ nikt się nimi nie interesuje, w tym samym momencie Francja wydaje furę pieniędzy, aby uhonorować tych, którzy polegli. Wszystko, byle tylko nasycić narodową obsesję czczenia zmarłych. I dlatego Francuzi wydadzą fortunę na wyszukane pomniki wojenne, które będą stawiać w każdym mieście i wiosce. Aż się prosi, by ich naciągnąć na forsę. Zebrać zaliczkę na taki monument, a potem zmyć się z kasą w niewiadomym kierunku. Ale może ci, którzy w ten sposób robią w konia rząd francuski, odgrywają się na tym samym rządzie, który wcześniej robił ich w konia znacznie bardziej drastycznie, bo wysyłał ich wprost pod niemieckie kule. No i te maski, które w filmie odgrywają tak ogromną rolę. Nie chodzi w nich oczywiście tylko o to, by zakryć szpetotę twarzy, jak w filmie „Upiór w operze”, lecz raczej o to, by wysłać widowni przekaz, iż cała ta wojna i wszystko, co po niej następuje, to tylko rozgrywanie przed narodową publicznością pewnych rytualnych gestów, które publiczność zna i lubi.
A poza tą maską bohaterstwa, kombatanctwa, narodowych racji i wszelkich innych tromtadracji bohaterowie zostaną nędzarzami, a cwaniacy wypłyną na powierzchnię. Czyli wszystko będzie jak zwykle.
piątek, 13.01, godz. 18:00
sala kinowa KOK
WSTĘP WOLNY
Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75
DKF 13.01. „Do zobaczenia w zaświatach”
Podsumowanie dyskusji
Film pozostawił nas z wrażeniem dosytu. Doceniliśmy – jak mawiano przed wojną – „wystawę”, czyli nakład sił i środków z zakresu dekoracji i kostiumów. Również drobiazgowość rekonstrukcji historycznej. A także pracę kamery, często instalowanej na dronach i wysięgnikach.
I poniekąd szkoda, że to wszystko posłużyło do przedstawienia dość smutnej opowieści o tych nielicznych weteranach I wojny, którzy wprawdzie wrócili z frontów żywi, ale jakby nie całkiem. I ta reszta życia, którą w sposób zgoła cudowny odzyskali, układa się w bardzo smutną dogrywkę tamtych frontowych zmagań. Cóż, wojna na pewno nie kończy się w momencie podpisania traktatów pokojowych, tylko dlaczego po nich potem musi się ciągnąć jeszcze tak nieznośnie długo..?
Patronat medialny: