Za późno

Wyróżnienie w konkursie literackim HALLO! Jestem - opowiadanie Pauliny Grochowej (16 lat)

Za późno

 

Budzik zadzwonił, jak zwykle o godzinie siódmej. Wstałam, ubrałam się i poszłam do szkoły, by usłyszeć, że baterie litowo-jonowe zdominowały dzisiejszy świat. Ten sam świat, gdzie niektórzy wciąż wierzą, że Ziemia jest płaska, a czekoladowe mleko pochodzi od brązowych krów – przeczytałam to na Instagramie, miejscu, gdzie ludzie wrzucają zdjęcia swojego śniadania… No cóż, kiedyś wierzono, że ludzie są głupi, bo nie mają dostępu do wiedzy… Pozostaje pytanie, dokąd tak naprawdę zmierzamy?

Lekcje były… takie jak zawsze, nic szczególnego, na co warto byłoby zwrócić uwagę, ale za to przerwy…! Na nich zawsze się dużo dzieje – zwłaszcza, gdy trzeba unikać nauczycieli, bo pali się papierosy za szkołą, co swoją drogą jest totalnym debilizmem w moim wykonaniu. Czy można mnie już nazwać bohaterem tragicznym, skoro zdaję sobie z tego sprawę, a dalej to robię? Oby nie, bo nie chcę skończyć jak Werter. Tylko, że o mnie nikt nie napisałby książki, a co najwyżej słaby artykuł na Facebooka, a jego nagłówek brzmiałby mniej więcej: “Nie mogła złapać tchu przez 2, 4 minuty, a to wszystko przez miłość do tytoniu w szkole średniej”. Po lekcjach wróciłam do domu, a w międzyczasie dostałam wiadomość od taty, że znowu będzie później, więc zamówiłam pizzę i odrobiłam lekcje, czyli tak jak zawsze: nudy. Około  szesnastej przyszedł Mike, dziewięcioletni dzieciak, którego uczę gry na fortepianie, więc to też robiłam: uczyłam go jak uderzać w klawisze zastanawiając się, czy to z nim jest coś nie tak, czy ze mną… i doszłam do wniosku, że uczę, no cóż, dość oporne dziecko.

A później grałam smętne piosenki i z nudów nawet ogarnęłam biurko, co mi się rzadko zdarza, bo po co marnować czas na coś tak bezsensownego jak sprzątanie? Oglądanie filmów jest już bardziej rozwijające niż ścieranie kurzy. Zresztą, przejmowanie się opinią innych jest niezdrowe, bo właściwie sprzątamy tak często, żeby zaimponować innym. Odkąd moja mama się wyprowadziła – chociaż nie muszę sobie tego ciągle tłumaczyć, a i tata podziela mój pogląd -żyjemy w małym, może trochę brudnym mieszkaniu na piątym piętrze.

Kiedy tak rozmyślałam na temat sprzątania, czy może bardziej niesprzątania, przypomniałam sobie, że miałam kupić tabletki do zmywarki i coś do jedzenia, bo nasza lodówka ostatnio świeci pustkami. Korzystając z tego, że nie miałam co robić, włożyłam kurtkę i ruszyłam w przygodę zwaną robieniem zakupów. Zapowiadał się ekscytujący wieczór…

Na dworze znowu padał deszcz i szybko pożałowałam swojej decyzji, ale było już za późno na odwrót. Otworzyłam mój czarny parasol i pogłośniłam muzykę w słuchawkach. Akurat leciała piosenka “Hotel California”, która przypominała mi o ostatnich wakacjach. Spędziliśmy je jeszcze jako szczęśliwa rodzina. No… nie do końca szczęśliwa, ale chociaż na zdjęciach jesteśmy uśmiechnięci. To wywołało nagły natłok myśli i totalne rozkojarzenie, pewnie dlatego nie miałam pojęcia, co się właściwie stało.

Przechodziłam przez ulicę, na skrzyżowaniu Pentonville i Wharfdale poczułam, jak coś uderza we mnie z ogromną siłą.  Słuchawki wypadły mi z uszu, słyszałam krzyki panikujących ludzi i odgłos syreny – możliwe, że to była karetka. Chyba straciłam przytomność, a gdy się ocknęłam, byli przy mnie ratownicy medyczni i dostałam jakiś zastrzyk, po którym znowu odpłynęłam. Kiedy się obudziłam, o dziwo, nie byłam w szpitalu, a dalej na skrzyżowaniu dwóch ulic, nic mnie nie bolało, a ludzie… ludzie zachowywali się w sumie jak zwykle, nie zwracali na nic uwagi zapatrzeni w siebie. Wstałam trochę oszołomiona, zaczęłam podchodzić do przechodniów tłumacząc im, że muszę trafić do szpitala, bo przed chwilą miałam wypadek. Nie reagowali, nie usłyszałam nawet komentarza, że powinnam iść się leczyć, ale w szpitalu psychiatrycznym. Zupełnie jakbym była niewidzialna! Później zaczęłam krzyczeć na środku chodnika: Hallo, ja tu jestem!, i zachowywać się jak totalna wariatka, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi, zupełnie jakbym nie istniała! Kiedy krzyczałam i byłam na skraju załamania nerwowego, usłyszałam jakiś męski głos.

– Nie wysilaj się i tak cię nikt nie usłyszy – powiedział dość wysoki brunet, który wyglądał trochę jak Cole Sprouse. No, może trochę przesadziłam, ale w końcu byłam pod wpływem jakiegoś silnego lekarstwa i tak mi się wtedy wydawało.

Potem zaczęło się robić jeszcze ciekawiej, bo nieznajomy powiedział mi, że jestem – uwaga! –  na pograniczu śmierci, a teraz znajdujemy się “po drugiej stronie”, w innym wymiarze. Zupełnie jak w ,,Stranger Things”, tylko bez Demogorgonów i Łupieżcy Umysłów. I też raczej nie mam co liczyć, że przyjdzie po mnie Hopper razem z panią Byers, by zabrać mnie na tę właściwą stronę. Oczywiście pomyślałam, że jest idiotą, który sobie ze mnie żartuje. Że to wszystko tylko sen. Wtedy zapytał mnie, dlaczego więc nie jestem mokra stojąc na deszczu i nie czuję bólu po wypadku? Cóż, nigdy nie wierzyłam w teorie o tak mocno realnych snach.  Pozostało mi tylko jedno wyjaśnienie: podano mi narkotyki!

Zaczęłam zadawać mu pytania, a z jego dziwnej paplaniny wywnioskowałam tyle, że niedługo umrę, a moja dusza zniknie i trafi… Właściwie nie wiadomo, gdzie trafi. Jest możliwe, że będę się tutaj błąkać samotna i martwa w środku. Będę patrzeć, jak inni żyją swoim życiem. Ta opcja nie wydała się najgorsza. Właściwie za dużo by się nie zmieniło – ot, takie uroki bycia samotnym. Była też szansa, że wrócę do mojego ciała, ale raczej rzadko się to zdarza, więc raczej nie powinnam na to liczyć. Czyli jednak jestem bohaterem tragicznym… A właściwie to nie jestem, ale jak to bardzo poetycko brzmi.

Nie wiem co mam teraz zrobić.

Totalnie panikuję!

Gdy w końcu dotarło do mnie co właśnie się stało, usiadłam pod ścianą i próbowałam zebrać myśli. Nie wiedziałam dokładnie co zrobić. W końcu nie uczą w szkole jak postępować, gdy jest się martwym! Musiałam improwizować. Chłopak przysiadł się do mnie, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę, za co powinien być błogosławiony!

Przez chwilę siedzieliśmy w totalnej ciszy paląc fajki i obserwując mokre od deszczu ulice Londynu i innych ludzi. Ciszę przerwał nieznajomy.

– Steve – powiedział.

– Co?

– Mam na imię Steve –  utkwił spojrzenie w czymś w oddali.

– Ok – powiedziałam niepewnie – Jestem Abby.

– Ładne imię, Abby.

– Dzięki… chyba.

Steve uśmiechnął się.  Później wstał i zaczął kierować się w stronę James Park Street, a ja tylko patrzyłam, jak odchodzi jedyna osoba, która wie co tu się, do diabła, dzieje. Na moje szczęście odwrócił się i spytał: Idziesz? Bez zastanowienia się wstałam i poszłam za nieznajomym, bo przecież co mi grozi? Raczej mnie już nie zabije, co nie?

Włóczyliśmy się w okolicy James Park, a ja nie mogłam uwierzyć, że być może widzę to wszystko po raz ostatni. Kiedy szliśmy jedną z uliczek, usłyszeliśmy grę na fortepianie, to była piosenka “Sinnerman”, jedna z moich ulubionych. Przypomniał mi się pewien konkurs, w którym zawsze chciałam wziąć udział, ale nigdy nie miałam odwagi. Kto wie, może gdybym spróbowała, to teraz byłabym sławną pianistką? Już nigdy się o tym nie przekonam… Tak samo, jak już nigdy nie będę uciekać przed panią Smith na przerwie. Nie zobaczę żadnego serialu na Netflixie, a szkoda, bo miał wejść 5. sezon „Lucyfera”. I nigdy nie dowiem się, co to jest twierdzenie cosinusów. Normalnie nawet nie myślałabym o tym, ale kiedy zrozumiałam, że może tego już nie będzie, pomyślałam, że będę za tym tęsknić…

Ale najbardziej będzie mi chyba brakować taty.

Żałuję, że zamiast normalnie porozmawiać, jak cywilizowani ludzie, kłóciliśmy się o wszystko i często, nie chciałam go nawet widzieć, a teraz nawet nie mogę go zobaczyć. Tak samo mamy, która po rozwodzie wróciła do swojego rodzinnego kraju i nie widziałam jej od czterech miesięcy. Nieraz do niej pisałam, ale nie potrafiłyśmy już rozmawiać tak jak dawniej. Podobnie, ale jednak inaczej, było z tatą, bo razem mieszkaliśmy. Jakoś musieliśmy sobie radzić. Starałam się udawać, że wszystko jest ok, ale w głębi duszy bałam się nie tylko o to, czy inni mnie akceptują, ale też czy rodzice potrafią mnie kochać tak jak dawniej, bo skoro tak łatwo było im porzucić siedemnaście lat małżeństwa, dlaczego nie mieliby porzucić i mnie? Przez cały czas ta myśl nie dawała mi spokoju. Zawsze miałam problemy z nawiązywaniem relacji międzyludzkich, więc nawet nie miałam z kim o tym porozmawiać.

A ze Stevem dużo rozmawialiśmy, zwłaszcza o mnie. To niewiarygodne, jak dużo potrafił ze mnie wyciągnąć. Była to chyba pierwsza osoba, z którą byłam tak szczera. Tego wieczoru najpierw leżeliśmy pod drzewem w James Park, potem tańczyliśmy na chodniku do piosenki, którą grał jakiś biedny gitarzysta, siedzieliśmy nad brzegiem Tamizy. Ogólnie – świetnie się bawiliśmy. Było już dosyć późno, kiedy stanęliśmy przed dużym budynkiem szpitala. Nie wiedziałam, dlaczego tam przyszliśmy, ale Steve nalegał żebyśmy weszli do środka. Przeszliśmy kilka pięter, aż trafiliśmy do sali, gdzie przy łóżku pewnej nastolatki siedział jej ojciec. Trzymał ją za rękę i powtarzał jak bardzo ją kocha, a łzy płynęły mu po policzkach. Dziewczyna tylko leżała, nie reagowała. Jej serce wciąż biło, ale nie mogła powiedzieć, że jest tutaj i że też go kocha.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że mogę być martwa dla całego świata, niewidzialna, ale dla niego zawsze będę małą córeczką, która wypełnia jego życie i nigdy z niego nie zniknie. Po rozwodzie za wszelką cenę próbowałam zwrócić na siebie jego uwagę, nie widząc, że tak naprawdę, zawsze była ona zwrócona na mnie…

Teraz jest już za późno.

(tytuł i redakcja tekstu – HK)