Akademia FILMOWA (2) - 18 marca

 

 

Zapraszamy zainteresowanych filmem oraz historią kina na drugi wykład dra Wiesława Kota.

Kościański Ośrodek Kultury
ZAPRASZA
Akademia FILMOWA (2)
Piątek, 18 marca, godzina 8:00
sala kinowa KOK

 

Słuchacze pierwszego wykładu Akademii Filmowej poprosili, aby podczas kolejnego spotkania omówić twórczość Quentina Tarantino. Wykładowca uwzględnił Waszą ujawnioną potrzebę i zmodyfikował kształt zajęć - tak, będzie Tarantino, będzie „Pulp Fiction”, a także "Gwiezdne wojny" będą oraz filmy, które ze sobą "rozmawiają". Po prostu chcemy, żeby oprócz zaplanowanego materiału akademickiego, w Akademii Filmowej znalazło się też miejsce na to, co Was najbardziej interesuje. Pamiętajcie o tym i nie wahajcie się ujawniać swoich potrzeb - postaramy się na nie odpowiedzieć interesującym wykładem, na bieżąco lub zbiorczo w dającej się przewidzieć perspektywie. Bądźcie aktywnymi słuchaczami, no i nie zaśpijcie na drugi wykład: 8 rano, w piątek - do zobaczenia w kinie KOK.
                        

 

Wiesław Kot bio

Publicysta, krytyk filmowy, wykładowca akademicki, autor tysięcy publikacji prasowych i przeszło 30. książek. Ostatnio wydał „Sto najważniejszych scen filmu polskiego” i „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”. Obecnie jest profesorem Wyższej Szkoły Umiejętności Społecznych w Poznaniu. Uczy dziennikarstwa i public relations.

Trudnił się publicystyką kulturalną. Kierował Działem Kultury tygodnika „Wprost”, potem analogicznym działem w „Newsweek Polska”. Obecnie zamieszcza teksty na tematy filmowe w tak różnych pismach jak tygodnik „Przegląd”, „Rzeczpospolita” czy „Twój Styl”. Sporo opublikował nawet na łamach „Przewodnika Katolickiego”, a ostatnio w miesięczniku poznańskich dominikanów „W drodze”.

Obecny w wielu formatach telewizyjnych. Przez kilka lat prowadził retrospektywy filmu polskiego w telewizji Kino Polska. Obecnie przybliża historię kinematografii w programie „Seans dla każdego” na antenie TVP Poznań.

Na antenie radiowej obecny od lat 90. Felietony na tematy kulturalne prezentował w poznańskim radiu Merkury, w I Programie Polskiego Radia, w Trójce, w stacji Tok Fm. Obecnie jest stałym felietonistą Radia Poznań.

Odpoczywa przy jazzie i na leśnych ścieżkach Wielkopolskiego Parku Narodowego. Najchętniej jednocześnie.

 

Akademia Filmowa II wykład

piątek, 18 marca, godzina 8:00, kino KOK

Nie przegap! Nie zaśpij!

Info: (65) 512 05 75

 

Akademia FILMOWA
spotkanie 2

 

Dzień dobry Państwu,

nasze drugie spotkanie w ramach Akademii FILMOWEJ będzie podążać za rozwojem sztuki filmowej w jego historycznego przekroju. Ale też zawierać będzie – zgodnie z Państwa życzeniem – osobny esej poświęcony osobie amerykańskiego, współczesnego artysty filmowego Quentina Tarantino i jego najważniejszemu dziełu filmowi „Pulp Fiction”. Ograniczymy się do jednego, choć kardynalnego tytułu, żeby nie prześliznąć się tylko po całym dorobku reżysera. Ostatecznie w tym mogłaby nas wyręczyć Wikipedia.

Ale za nim to nastąpi zwróćmy uwagę, że na ekran najeżdża ogromny napis zaczynający się od słów „Dawno temu, w odległej galaktyce”, płynie muzyka Johna Williamsa i w przepastną głębię kosmosu suną majestatyczne statki miasta. I tak właśnie rozpoczynała się saga „Gwiezdne wojny”, jak się potem okazało, część czwarta „Nowa nadzieja” w roku 1977. Wytwórnie filmowe nie chciały wykładać ogromnych pieniędzy na niepewny projekt, a jego pomysłodawca George Lucas zaplanował aż dziewięć części tej filmowej sagi, więc zaczął od razu od części czwartej, kulminacyjnej, ponieważ przeczuwał, że na więcej nie dadzą mu pieniędzy. „Gwiezdne wojny” okazały się jednak niebywałym sukcesem w skali światowej. W związku z tym rozdziały następne tej opowieści, ale także rozdziały wstępne, czyli sequele i prequele, oraz rozmaite rozdziały poboczne, czyli rebooty, zaczęły się mnożyć, mnożą się do naszych czasów i końca opowieści nie widać.

Historia toczy się gdzieś w nawiasie czasowym i w odległym kosmosie, ale fabuła jest dość znana. Oto niewielka grupa rebeliantów stawia opór przeważającym siłom wielkiego kosmicznego państwa totalitarnego, a zwłaszcza ich zabójczej broni, planecie o nazwie Gwiazda Śmierci. Buntownicy zamierzają wyzwolić całą galaktykę z mrożącego uścisku Lorda Wadera i jego mocodawców. Na szczęście niektórzy z rebeliantów dysponują mocą, która przeciwstawia się władcy ciemności. Ta moc jest silniejsza niż technika, śmiercionośne narzędzia zniszczenia. Do sojuszu należy młody wojownik Luke Skywalker, księżniczka Leia Organa czy na przykład Han Solo, wolny strzelec, najemnik, właściciel statku kosmicznego o nazwie Sokół Milenium. Trochę awanturnik, trochę trzpiot, ale uczucie do księżniczki Lei zmienia go w odpowiedzialnego mężczyznę. Oddział uzupełniają istoty, które niezupełnie są ludźmi, na przykład Mistrz Yoda, kudłaty stwór Chewbacca oraz dość dziwaczna para robotów R2-D2 i C3PO. W filmie dźwięczą echa westernów, „Opowieści o Rycerzach Okrągłego Stołu”, historie typu fantasy rozgrywających się w wymyślonych światach oraz doskonale znane wszystkim chłopcom na globie opowieści przygodowe. Dla dziewcząt są elementy sentymentalnego romansu, a żeby to wszystko nie wyglądało zbyt poważnie, raz po raz odzywają się elementy komedii i humoru. Ten świat, doskonały technicznie, nie jest wcale skomplikowany jeżeli chodzi o sprawy moralne, raczej przypomina bajkę dla dzieci, gdzie dobro jest wyraźnie oddzielone od zła. I „Gwiezdne wojny” natychmiast w związku z tym przeniosły się do świata tak zwanej franczyzy, czyli produkowania wszystkich możliwych dóbr powiązanych z macierzystym produktem, począwszy od komiksów, powieści, akcesoriów w rodzaju mieczy świetlnych, strojów i gadżetów. A warto też pamiętać, że „Gwiezdne wojny” zostały wpisane do amerykańskiego narodowego rejestru filmów jako element amerykańskiej tradycji kulturowej, której strzeże Biblioteka Kongresu USA.

 

 

Ale powstaje pytanie, dlaczego spacer po historii filmu zaczynamy od roku 1977 i od filmu w typie fantasy rozgrywającego się gdzieś w nieokreśleonym momencie czasowym. Ano dlatego, że – każda saga musi mieć swój początek, że kino typu fantasy czy science fiction ze wszystkimi swoimi olśniewającymi osiągnięciami, których przykładem są „Gwiezdne wojny” także kiedyś tam musiało się zacząć. I my teraz do tych początków wracamy. Ojcem wyobraźni filmowej pozostaje francuski pionier tej sztuki z końca XIX wieku nazwiskiem George Melies.

Z zawodu był rysownikiem i karykaturzystą prasowym. Na filmie i drzemiących w nim możliwościach poznał się od razu. Ale największego odkrycia dokonał przypadkiem. Kiedy pewnego razu zacięła mu się kamera w trakcie filmowania paryskiej ulicy, na taśmie nałożyły mu się dwa obrazy. W mig pojął, że kamera powinna nie tylko rejestrować, ale i kreować świat, który filmuje. I więcej – zrozumiał, że to co rejestruje może także przetwarzać za pomocą tricków. Na przykład zaczął przed kamerą inscenizować wydarzenia historyczne. I tak - przy pomocy akwarium i modelu statku przedstawił widzom film „Zatopienie krążownika Maine” (1898). Na ekranie oglądamy podwodną akcję nurków przy wraku. Oczywiście, wszystko filmowane jest przez zwykłe domowe akwarium, co daje złudzenie, iż nurkowie rzeczywiście operują po wodą i że pod wodą filmuje ich również kamera. A co do faktów historycznych, to do zatopienia okrętu doszło rzeczywiście w porcie Hawana, co stało się przyczyną wybuchu amerykańsko-hiszpańskiej wojny o Kubę. 

Takie zabawy ogromnie się Geore’owi Meliesowi spodobały. Do tego stopnia, iż w 1897 założył pod Paryżem laboratorium, które było pierwszą wytwórnią filmową. Kręcił tu krótkie scenki oparte na trickach. Jego bohaterowie nagle znikali albo zmieniali się w zwierzęta. Sztuczki miały charakter prestidigitatorski, kuglarski. Pokazywał je w Paryżu, widowni się ogromnie podobały, więc zaczął je produkować seryjnie. To popchnęło George’a Meliesa ku fantastyce filmowej. Wziął bowiem w 1902 roku na warsztat powieści „Z ziemi na księżyc” Juliusza Verne’a i „Pierwsi ludzie na księżycu” Herberta G. Wellesa. Na ich podstawie nakręcił w 30. tzw. obrazach 16-minutowy film „Podróż na księżyc”. Ekipa zostaje wystrzelona w kosmos z potężnej armaty, nieco błąka się po gwiazdach, wreszcie trafia na właściwą planetę. Tu zostaje przyjęta przez króla księżyca, co odbywa się atmosferze wrogości i wreszcie wraca na ziemię. Tak oto zaczęło się filmowe science fiction, baśń, fantastyka i wszelka wizualna fantazja.

 

[...] największego odkrycia dokonał przypadkiem. Kiedy pewnego razu zacięła mu się kamera w trakcie filmowania paryskiej ulicy, na taśmie nałożyły mu się dwa obrazy. W mig pojął, że kamera powinna nie tylko rejestrować, ale i kreować świat, który filmuje.
I więcej – zrozumiał, że to co rejestruje może także przetwarzać za pomocą tricków.

 

A ta wizualna fantazja w długim procesie rozwoju sztuki filmowej owocowała zarówno mnóstwem kosmicznej tandety jak i dziełami wybitnymi, których akcja rozgrywa się w przyszłości, w kosmosie, w światach alternatywnych i podobnych. Tych dzieł wybitnych jest niewiele, większość tego, co nakręcono nie wysuwa się ponad poziom ruchomych obrazków George’a Meliesa sprzed 120. lat. Tym bardziej warto przywołać te nieliczne chlubne wyjątki, w których chodzi o coś więcej niż o walkę na laserowe miecze.

I dlatego przywołujemy film „2001 Odyseja Kosmiczna” z 1968 roku w reżyserii Stanleya Kubricka. Film cieszy się opinią dzieła niezgłębionego, choć miała to być jeszcze jedna konwencjonalna  opowieść typu science fiction. Tymczasem oglądamy szeroką panoramę dziejów ludzkości, od momentu przeistaczania się małpy w człowieka, kiedy to zwierzę odkrywa, iż przy pomocy zgiętego kciuka może chwytać kość, zabijać i tym samym zdobywać pożywienie, przez wyprawy kosmiczne oraz powrót z gwiazd niejako do źródeł ludzkiej egzystencji. I ta tajemnica w filmie powinna pozostać, dlatego że jesteśmy dopiero na rozbiegu w kwestii rozpoznawania kosmosu, być może z punktu widzenia kosmicznej otchłani wyglądamy na działkowców, którzy nareszcie po wielu latach starań zdołali obejść własny ogródek, w związku z czym nie powinniśmy być tak bardzo pewni tego, co znajduje się w przestrzeni. Dlatego tak niepokojące i intrygujące są te wszystkie sceny metaforyczne w tym filmie. Muzyka, począwszy od Ryszarda Straussa po walce typu „Nad pięknym modrym Dunajem”. Jest to jednocześnie tajemnicza przygoda, swego rodzaju rekolekcje, medytacja, wizja, podróż odbywana na jakimś psychodelicznym wspomaganiu. W każdym razie jest to wysoce hipnotyzujący spektakl, który koniecznie trzeba oglądać na dużym ekranie, żeby go docenić w całej pełni. Jego operowość i głębia są do tej pory nieporównane.

Przywołajmy jeszcze jeden film w typie science fiction, wart zauważenia w całej masie obrazów miałkich i niewartych uwagi. „Łowca androidów”. Film z 1982 roku, według powieści amerykańskiego klasyka Philipa K. Dicka, którego filmowanie zajęło czternaście lat, a reżyser Ridley Scott musiał czekać kolejne dziesięć lat zanim jego film został uznany za prawdziwe arcydzieło z gatunku science fiction, ale też znacznie więcej. W momencie debiutu film okazał się kasową klapą, bo wyłożono na niego aż dwadzieścia osiem milionów dolarów, ale z czasem, kiedy publiczność do niego dojrzała, zwrócił się wielokrotnie. W filmie oglądamy wizję Los Angeles rzekomo z roku 2019, które to miasto jest ponurym molochem o zatłoczonych ulicach, nieustannie skąpane  w kwaśnym deszczu. W takim właśnie świecie samotny detektyw, którego gra Harrison Ford, poszukuje i, jak to się mawiało, dymisjonuje, czyli odstrzela replikantów, czyli zbuntowane roboty, przypominające do złudzenia ludzi. A ci replikanci to też osobliwa historia, ponieważ wprawdzie są tylko maszynami, ale posiadają na przykład wmontowane autentyczne ludzkie wspomnienia, zdradzają ludzkie uczucia, więc granica między człowiekiem a maszyną wydaje się być w tym filmie wyjątkowo płynna. Nawet jeden z replikantów ratuje życie ścigającemu go głównemu bohaterowi, powodowany odruchem litości. No i film na atak poważny temat, trudny do objęcia jedną koncepcją, miał kilka wersji. Co innego nakręcił reżyser, co innego zmontowali producenci.

 

 

No i wreszcie  w pamięci pozostaje ta ostatnia scena z Rutgerem Hauerem, przejmujące pożegnanie z życiem replikanta, który niczym się od człowieka nie różni. I – jak człowiekowi – nie bardzo chce się umierać.

Powoli zmierzamy w kierunku Quentina Tarantino i jego wkładu w historię kina. A wkład ten zasadza się między innymi na tym, iż Tarantino miesza ze sobą rozmaite filmowe gatunki, konwencje, szablony. Różne rodzaje aktorstwa, różne poziomy opowieści. Więc – tytułem wstępu do Quentina Tarantina przypomnijmy, że filmy z sobą rozmawiają. Nie tylko w ten sposób, że kręci się ciągi dalsze, tak zwane sequele, że w kolejnych filmach rozwija się wątki poboczne, powstają więc tak zwane rebooty. Filmy rozmawiają ze sobą także wtedy, gdy nawiązują – na zasadzie aluzji – do jakiejś fundamentalnej sceny, którą widownia, krytyka i historycy uznali za fundamentalną.

Oto słynna scena na schodach odeskich z filmu „Pancernik Potiomkin”. Reżyseria - Siergiej Eisenstein, rok 1926. Eisenstein był to młody radziecki filmowiec, oddany nowej władzy, awangardowo podchodzący do swej sztuki. Wedle niego film miał być adresowany do najszerszego widza, uskromnić więc w nim należało zapędy awangardowe i artystowskie. Film powinien być, jego zdaniem, równie czytelny dla mas, jak cyrk. Był wręcz zdania, iż dzieło filmowe powinno oferować widzowi bukiet atrakcji, aby przekonać go do racji reżysera. Choć reżyser miał tu gadania coraz mniej. Na XIII Zjeździe Partii w roku 1924 zdecydowano, że pełną kontrolę nad produkcją i dystrybucją filmu przejmuje państwo. Powstaje Stowarzyszenie Rewolucyjnej Kinematografii, którego członkowie pracują pod hasłem: Film najsilniejszym orężem walki o komunistyczną kulturę.

Tak więc Eisenstein w narzuconych mu ramach zaczyna kręcić filmy, które nie mają pojedynczego bohatera. W ich centrum stoi sprawa, problem, wydarzenie węzłowe. Takim przełomowym dziełem Eisensteina, które skupiło jego artystyczne przesłanki był „Pancernik Potiomkin” z roku 1926. Dla licznych pasjonatów – najlepszy film wszech czasów. Kręcony na zamówienie i w gorączce. Przedsiębiorstwo państwowe Goskino wystosowało na ręce Siergieja M. Eisensteina zamówienie na dzieło filmowe, honorujące rewolucję 1905 roku. Eisenstein zaczął w Petersburgu, gdzie w Pałacu Zimowym poczynił większe spustoszenia niż bolszewicy podczas ataku w 1917, ale przeniósł się do Odessy. Zakochał się w miejscowych schodach, które szeroką ławą zstępują do portu i wszedł po tych schodach do światowego kina. Tam bowiem rozegrał słynną sześciominutowa sekwencję ucieczki tłumu demonstrantów przed żołnierska szarżą. Właśnie – tłumu! Bo Eisenstein uwielbiał na ekranie bohatera zbiorowego. Kiedy nie była zadowolony z ujęcia, brał tubę i krzyczał: „Iwanow, żwawiej!” Nie szkodzi, że nie znał żadnego Iwanowa, ale każdy ze statystów z osobna czuł się aktorem wielkiego dramatu. Słusznie. Bo Eisenstein ułożył sekwencje „Pancernika” jak antyczną tragedię: od ekspozycji przez katastrofę po epilog. Reszta to natchniony montaż. Na ekran moskiewskiego Teatru „Bolszoj” padały już pierwsze sceny filmu, a w salce projekcyjnej Eisenstein kleił ostatnie ujęcia. Kleił śliną, bo środki chemiczne się wyczerpały. I nie miał mu nawet kto tej taśmy przytrzymać, bo cały personel Teatru, łącznie ze strażakami, pognał na widownię. Kiedy przed tę widownię wywleczono Eisensteina z zaplecza, ten cieszył się jak dziecko. Głównie z tego, że taśma zlepiona śliną wytrzymała. Oczywiście ta kanoniczna scena była wielokrotnie przywoływana w filmie.

 


"Nietykalni" 1987 r.

 

Film „Nietykalni” Briana De Palmy z roku 1987 z Kevinem Costnerem i Robertem De Niro, opowiadający o walce agentów rządowych z organizacją Ala Capone w dobie prohibicji. Oto nowojorska Grand Central Stadion i polowanie na ważnych ludzi mafii, co jest osnute wokół reminiscencji ze słynnej sceny z Eisensteina. Scena trochę trwa, ale u Briana De Plamy wiele spraw toczyło się wolno.

A skoro się już zgadało, to i polski ślad. Oto film Juliusza Machulskiego „Deja vu” z roku 1989. Akcja filmu rozpoczyna się w Chicago w roku 1925. Czasy prohibicji. Członek gangsterskiej rodziny, Mick Nich, daje cynk policji o planowanym transporcie alkoholu i ucieka do Odessy w ZSRR, ziemi swoich przodków. Rodzina musi zmyć hańbę i wysyła za nim Johna Pollacka, zawodowego mordercę o polskich korzeniach, z zadaniem likwidacji renegata. W tej roli oglądamy Jerzego Stuhra. Płatny morderca jedzie do Odessy jako profesor entomologii, jednak wpada tutaj w wir zdarzeń, które uniemożliwiają mu wykonanie zadania. W Odessie przypadkiem trafia na plan filmu Sergieja Eisensteina. Daje cynk policji o planowanym transporcie alkoholu i ucieka do Odessy w ZSRR, ziemi swoich przodków. Rodzina musi zmyć hańbę i wysyła za nim Johna Pollacka, zawodowego mordercę o polskich korzeniach, z zadaniem likwidacji renegata. W tej roli oglądamy Jerzego Stuhra.  W Odessie przypadkiem trafia na plan filmu Sergieja Eisensteina.

I właśnie te filmy, które z sobą rozmawiają podprowadziły nas pod „Pulp Fiction” Quentina Tarantino, bo w jego filmie rozlega się taki właśnie gwar. Film „Pulp Fiction” objawił się światu podczas festiwalu w Cannes w maju 1994 roku. Szerzej nie znanego reżysera Quentina Tarantino przyjmowano tam jak gwiazdę rocka, jury festiwalu pod przewodnictwem Clinta Eastwooda przyznało filmowi Złotą Palmę. Część widzów po prostu zakochała się w czarnym humorze filmu, choć zdarzali się i przeciwnicy. Podczas ceremonii rozdania nagród pewna miłośniczka kina krzyczała z tylnych rzędów – skandal! Skandal!, na co Quentin Tarantino z wysokości estrady odpowiedział jej gestem uniesionego środkowego palca, a przed mikrofonami powiedział – nie robię filmów, które łączą ludzi. Robię filmy, które ich dzielą. Choć akurat na świecie było odwrotnie – kinomani, zarówno jak i znawcy kina czy krytycy, po prostu zjednoczyli się w zachwycie nad tą filmową żonglerką. Dialogi krążyły na zasadzie gry towarzyskiej. Żonglerka filmowa możliwa była dlatego, że sam Quentin Tarantino jako dzieciak przesiadywał godzinami w salonie swojego domu i oglądał wszystko, co tylko było w telewizji. A także, jako dziecko samotnej matki, która nie miała dla niego specjalnie czasu, a kiedy go urodziła, miała zaledwie szesnaście lat, marzył, żeby stać się częścią tych programów, które oglądał, najczęściej zresztą kiczowatych i tandetnych. Kiedy podrósł, także czuł się samotny, sporo czasu spędzał w kinie. Jak mawiał – nie miałem żadnych przyjaciół poza innymi widzami na tym samym seansie.

 


Quentin Tarantino

 

Ale zatrzymajmy się jeszcze na chwilę w tym Cannes. było trochę nerwowo, ponieważ sam Tarantino nie mógł się na festiwalu odnaleźć, jego pokój omyłkowo wynajęto komuś innemu, potem skradziono mu bagaż, musiał prosić Bruce’a Willisa o pożyczenie jakiegoś kostiumu z filmów, w których Willis występował. Poza tym „Pulp Fiction” skończył montować zaledwie dwa dni przed wylotem do Francji i w międzyczasie dowiedział się, że przez pełne dwie minuty tego obrazu dialogi zupełnie nie zgadzają się z wizją. Tarantino nie wierzył, że jego film dostanie Złotą Palmę, ponieważ wszyscy typowali film Krzysztofa Kieślowskiego „Trzy kolory: czerwony”. Złota Palma przypadła jednak „Pulp Fiction”. Rozentuzjazmowani twórcy filmowi wrócili do hotelu, gdzie urządzili całonocne przyjęcie. Kosztowało sto tysięcy dolarów, a koszty jego pokrył jedyny facet, który w tym towarzystwie miał pieniądze, czyli aktor Bruce Willis.

No i tradycyjnie – stawiamy pytanie: jak mogło do tego wszystkiego dojść, skoro doszło. Otóż Quentin Tarantino już we wczesnej młodości został filmowym maniakiem, połykał wszystko, co oferowały mu ekrany, zarówno kino wysokoartystyczne, jak i zupełnie kiczowate amatorskie obrazy. A to, że nie chadzał do kina z kumplami, bardzo mu pomagała skupić się na dziele filmowym; koncentrował się na poszczególnych ujęciach, zapamiętywał dialogi, pozwalał pracować własnej wyobraźni. W szkole wagarował, uznano go ograniczonego umysłowo, chociaż kiedy sprawdzono mu IQ, uzyskał 160 punktów. Test musiał powtórzyć, ponieważ wydawało się, że nastąpiła pomyłka. Oczywiście na jego korzyść. Pierwsza praca też wypadła mu w kinie. Był kimś w rodzaju biletera, wskazywał widzom miejsca, na których mają usiąść. Niestety, było to kino dla dorosłych, które go nudziło, ponieważ było szalenie powtarzalne. Ale praca w kinie pozwalała mu kupić pierwszy, przechodzony oczywiście, magnetowid i starą hondę, dzięki której mógł dojeżdżać do najbliżej wypożyczalni kaset - a rzecz dzieje się w południowej Kalifornii, w okolicach Hollywood, dokąd państwo Tarantino się przeprowadzili - i pożyczać, co tylko go interesowało. Obsługa szybko się zorientowała, że ma do czynienia ze znawcą i maniakiem, więc przeniósł się do pracy w wypożyczalni kaset. Oznaczało to obniżenie pensji, ale mógł za to kasety wypożyczać za darmo. Wprawdzie wypożyczalnia była otwarta o dziesiątej do dwudziestej drugiej, ale filmowi maniacy, którzy w niej pracowali, często przychodzili wcześniej, a wychodzili później, oglądając i komentując filmy, kiedy tylko nie obsługiwali klientów. Recenzje i monologi Tarantino na temat filmów często były uważane za ciekawsze niż same filmy. W ten sposób do 1989 roku Tarantino zdobył ogromną wiedzę na temat kina.

Młody człowiek uznał, że jest w stanie wnieść własny wkład w sztukę filmową i zaczął pisać scenariusze, nad którymi zresztą przesiadywał już jako dzieciak. Na miarę własnych możliwości Tarantino zaczął kręcić. Na taśmie 16 mm, a więc amatorskiej, nakręcił film pt. „Urodziny mojego najlepszego przyjaciela”, gdzie grali jego kumple z wypożyczalni video. I to była wprawka, która pozwoliła w przyszłości uniknąć wielu błędów. I zaczął oferować swoje po części niedokończone scenariusze początkującym producentom, którzy szukali nazwisk, jakie mogły być przyszłościowe, a jednocześnie ludzi, którzy nie żądali zbyt wysokich stawek. Tarantino miał już kilka pozaczynanych pomysłów, na przykład scenariusz pod tytułem „Wściekłe psy”, „Prawdziwy romans” czy „Od zmierzchu do świtu”, który to tekst liczy sobie osiemdziesiąt osiem stron i autor dostał za niego całe tysiąc pięćset dolarów. Zatrudniono Tarantina jako fachowca od poprawiania innych scenariuszy. Miał wygładzać dialogi filmowe, upraszczać sceny. Za poprawiony scenariusz dostawał kilka razy więcej niż za swój oryginalny. I tak, od słowa do słowa, zaproponowano mu, żeby troszeczkę poprawił swój scenariusz pod tytułem „Wściekłe psy”. Tarantino zaszył się w podłym mieszkaniu w podejrzanej dzielnicy Los Angeles, gdzie przez okno dochodziło tylko wycie policyjnych syren i odgłosy bijatyk, i zaczął pisał scenariusz o nieudanym napadzie, jaki stał się treścią filmu „Wściekłe psy”. Pokazano go na festiwalu debiutantów i eksperymentatorów Sundance w 1992 roku i zaczęto przebąkiwać, że pojawiła się w branży nowa filmowa indywidualność.

 


"Wściekłe psy" 1992 r.

 

Trzeba było teraz nakręcić większy film, ale Tarantino nie bardzo miał pomysł na jakąś dłuższą opowieść, w związku z tym rozmyślał, czy nie zaprosić kilku kumpli, żeby wspólnie napisali scenariusz, każdy po kawałku, albo żeby sam w jednym filmie pomieścił kilka historii, które ma pozaczynane i niepokończone. No i męczył się nad scenariuszem tego filmu przez przeszło rok, zapisał ręcznie pięćset kartek. Mówił, że „Pulp Fiction”, bo tak nazwał swój roboczy tytuł, to było jak wietrzenie magazynów, czyli zbieranie resztek, które się nie sprzedały. Tekst był zdecydowanie za długi, więc autor walczył z nim, skracając go do dwustu stron. Sam wspominał, że kiedy zebrał wszystkie notatki, ważyły one w sumie sześć kilo, ale wytwórnia TriStar przyjęła go do rozważenia. No i wreszcie w 1994 roku film „Pulp Fiction” wszedł na ekrany.

Dezorientacja widzów była początkowo zupełna. „Raz na jakiś czas w filmie nie przestrzega się zasad – mówił Tarantino – i jest coś wyzwalającego w tym, że nie wiadomo, co się wydarzy za chwilę”. Rzeczywiście, Tarantino stosował tak zwaną nieliniową narrację, czyli składankę różnych sytuacji, które ledwie o siebie zahaczają. To wyglądało troszkę tak, jakby widz oglądał przypadkowych pasażerów, którzy na chwilę weszli do poczekalni dworcowej i zaraz wychodzą, bo spieszą się na pociąg. Podczas pierwszych pokazów operatorzy dopytywali się, czy na pewno rolki taśmy mają iść w takiej kolejności, czy czegoś nie pomieszali, ponieważ film był ich zdaniem zupełnie bez sensu. Tymczasem Tarantino snuł swoją historię według zasady: najpierw pada odpowiedź, a dopiero potem zostaje zadane pytanie. Poza tym Tarantino obejrzał tyle filmów, że nudziła go sytuacja, w której po dziesięciu, piętnastu minutach filmu przeczuwasz już jakie będzie zakończenie. Tymczasem „Pulp Fiction” to raczej puzzle, które zapraszają do wspólnej zabawy, do skojarzeń faktów, wydarzeń oraz satysfakcji, kiedy wszystko razem wreszcie zaczyna przypominać w miarę spójny obraz. I tak, z grubsza rzecz biorąc, w „Pulp Fiction” mamy trzy opowieści, w których dana postać może być albo głównym bohaterem, w następnej opowieści objawić się jako postać drugoplanowa, a w trzeciej z kolei może ledwie mignąć w tle.

Jego postacie wprawdzie są jakby żywcem wyjęte z komiksów albo z filmów klasy C, ale jednocześnie wydają się mieć świadomość, że odgrywają bardzo podłe role, zgadzają się na to, a nawet ich to bawi. Sporo zamieszania jest także w rysunku postaci i w doborze aktorów, którzy je zagrali. Bo mamy na przykład Vincenta Vegę, cyngla, mordercę, granego przez Johna Travoltę. Ten bezlitosny morderca, lekko zidiociały, jednocześnie kieruje się w sposób dość dziwaczny, ale jednak, swoistym poczuciem lojalności. John Travolta po błyskotliwej końcówce lat 70-tych był już gwiazdorem wyliniałym i dawno zapomnianym. Pokazał się w głupkowatych komediach z serii „I kto to mówi” z gadającymi niemowlakami. Tutaj proponowano mu udział w projekcie niejako w ciemno, chodziło o zagranie jeszcze głupszej postaci niż Travolta grywał ostatnio, ale to być może była dla byłego gwiazdora ostatnia szansa.

Wytwórnia była bardzo zadowolona, kiedy Quentin Tarantino wreszcie zaangażował jakąś gwiazdę. Był nią Bruce Willis, który zorientował się, że Tarantino to jest nowy rozdział w filmie sensacyjnym i poprosił o to, żeby mógł w filmie otrzymać jakąkolwiek rolę, nieważne jaką gażę dostanie za udział w przedsięwzięciu. I sytuacja była taka, że cała produkcja „Pulp Fiction” kosztowała mniej niż wynosiła gaża samego tylko Bruce’a Willisa za jego udział w filmie „Szklana pułapka 2”. No ale dzięki zaangażowaniu Willisa, film można było sprzedać do wyświetlania za granicą za jedenaście milionów dolarów, podczas gdy nakręcenie całości kosztowało osiem i pół miliona. I wszystko dzięki udziałowi tej supergwiazdy. Zobaczmy boksera Butcha Cooldige’a, które gra Bruce Willis. Oglądamy tutaj boksera, który dotarł do kresu swojej kariery, a ostatnie pieniądze może zarobić wtedy, kiedy na życzenie gangstera podłoży się w swojej ostatniej w życiu walce. Ale ten bokser sam nie bardzo wie, czego chce, w jaką stronę pójść, i raz staje się pasywny, głupio agresywny, a czasami stać go na odruchy głębszych emocji, jak wtedy kiedy przytula się do swojej dziewczyny Fabienne. Tak więc Willis obsadzono wbrew swemu emploi jest tu obsadzony niejako na opak, ale to się podoba.

 


"Pulp Fiction" 1994 r.

 

Powiedzmy jeszcze dwa słowa o tej jedynej w swoim rodzaju ścieżce muzycznej „Pulp Fiction”. Ton nadaje mu piosenka typu surf, czyli żywiołowa, wibrująca muzyka na gitarę. Początek filmu zwiastuje piosenka „Misirlou”, która zagrana jest w nieprawdopodobnym tempie i zapowiada jednocześnie szybką akcję, zwariowane przygody i niebezpieczeństwo oraz dobrą zabawę. Jak wiele znanych wcześniej piosenek, takich jak „Girl, You’ll be a Woman Soon” Neila Diamonda czy piosenki zespołu Cool and The Gang, są wstawione w nowe konteksty, zaczęły brzmieć zupełnie inaczej niż w momencie premiery. Do tego stopnia, że ścieżka dźwiękowa „Pulp Fiction” została uznana za osobny całościowy projekt muzyczny i album z piosenkami trafił na dwudzieste pierwsze miejsce listy „Billboardu” z entuzjastycznymi recenzjami i sprzedał się w sumie w 3,5 miliona egzemplarzy, choć wszystkie piosenki były znane już od dziesięcioleci.

No i dwa słowa o odbiorze, czyli o recepcji „Pulp Fiction”. Zanim nastąpił  jego światowy sukces, zapoczątkowany Złotą Palmą w Cannes, W Stanach trzeba było film pokazać tak, żeby zrobił wrażenie, a to oznaczało wydatki na promocję. W związku z tym na promocję filmu wydano przeszło dziewięć milionów dolarów, trochę więcej niż na samą produkcję filmu. Kiedy pojawił się w kinach amerykańskich jesienią 1994 roku i utrzymywał się na ekranach przez najbliższe siedem miesięcy, zarobił 107 milionów. 106 milionów zarobił film za granicą i był to pierwszy film o charakterze niezależnym, który przyniósł dochód powyżej stu milionów. Mówiono o tym filmie, że są to „Gwiezdne wojny” kina niezależnego. Jeżeli chodzi o Oscary, to Tarantino przegrał z filmem „Forrest Gump” Roberta Zemeckisa. „Forrest Gump” zgarnął sześć statuetek, w tym dla najlepszego aktora, reżysera i za najlepszy film. A „Pulp Fiction” dostał tylko jednego Oscara za scenariusz oryginalny, ale Tarantino się tym nie przejął, ponieważ nigdy nie żywił specjalnego uznania dla werdyktu Amerykańskiej Akademii Filmowej. A stała się jeszcze jedna dziwna rzecz, ponieważ sam Tarantino, reżyser filmu, który w samym obrazie pokazuje się tylko epizodycznie, stał się celebrytą, gwiazdą, nie mniejszą niż aktorzy, którzy w filmie występowali. Sam Tarantino mówił, że przez pewien czas czuł się Ameryce jak Elvis. Zaczął grywać drugorzędne role w filmach, takich jak „Desperado”, „Włącz się do gry”. Krytycy nie byli tymi rolami zachwyceni, ale tu chodziło o to, żeby pokazać Tarantino jako swego rodzaju gadżet. W rok po premierze „Pulp Fiction” ukazało się na kasetach VHS, to był ten sposób, w którym wówczas na użytek domowy rozpowszechniano filmy. Nie było jeszcze serwisów streamingowych oczywiście. I zaczął się swego rodzaju kult, którym film ten jest objęty wśród zwłaszcza wyselekcjonowanych do dnia dzisiejszego. Scenariusz „Pulp Fiction” ukazał się w formie książki. W tym samym roku, w którym film trafił na ekrany, rozeszło się siedemdziesiąt tysięcy egzemplarzy. Niebawem wyszła specjalna edycja kolekcjonerska na kasetach VHS z wersją telewizyjną i panoramiczną, rozszerzoną. W 1998 roku dwupłytowa wersja kolekcjonerska filmu pojawiła się na DVD. Cały szum wokół filmu podsumował Bruce Willis jednym zdaniem – o „Pulp Fiction” można toczyć intelektualne dyskusje, ale przecież ten film podoba się również dzieciakom z blokowisk. W sumie film nakręcony zaledwie za osiem i pół miliona dolarów globalnie przyniósł dwieście milionów dolarów zysku, taka jest siła wyobraźni, która przebija się przez skostniałe formuły. Co potwierdza tezę, że drzewo światowego kina jest wieczne zielone i czeka na nowe odkrycia.

A ponieważ wyszliśmy od historii kina, na podsumowanie jeszcze jedno zjawisko z lat dawniejszych. Zjawisko nazywa się Walt Disney, będziemy jeszcze o nim mówić. Dziś przypominamy tylko, że ogromny sukces odniósł ten wizjoner, rysownik i reżyser filmem „Opera Mickey” z 1935 roku. Tu wszystko rozmawia ze wszystkim. Oto scena balkonowa z „Romea i Julii” podana tu na zasadzie mieszaniny: teatr w teatrze, wielki repertuar szekspirowski, ale w konwencji farsy. Przy tym zwierzęta, a do tego muzyka o pozorach klasyki i olśniewająca animacja.

Na kolejne tego typu zdarzenia i zderzenia filmowe zapraszam w trakcie następnego spotkania. Do zobaczenia.