Akademia FILMOWA (1) - 4 marca

 

Zaczynamy spacer po najważniejszych zjawiskach kina!

Ilustrowany fragmentami filmów. Założenie formalne naszych spotkań jest takie, że traktujemy film jako dzieło sztuki i rozrywki i uczymy się go na podobnej zasadzie, na jakiej studiujemy historię i teorię literatury, malarstwa czy muzyki.

Kino liczy sobie zaledwie i aż 120 lat i jest najbardziej czytelnym zbiorem scen, sylwetek, sytuacji, postaci, symboli, jakie spajają ludzi  na całym świecie. To więc, co tu pokażemy, to uniwersalny język porozumienia rozmaitych kultur i cywilizacji, które zaczerpnęły z dorobku filmowego. Jest on przydatny: na sali sądowej, w szkole, w mediach, w reklamie, polityce. To po prostu świat, w którym żyjemy.

 

 

Film jako sztuka młoda, licząca sobie ze 120 lat, rozwija się ogromnie szybko. Żeby się obrazowo wyrazić – między pierwszą sfilmowana sceną, wyjściem robotnic fabryki Braci Lumiere, a tym  co mamy na ekranach w sezonie 2022 jest różnica - oczywiście w sensie metaforycznym - nie mniejsza niż między malowidłami człowieka pierwotnego w jaskiniach Altamiry czy Lascoux - a dziełami Picassa. A dzieli je 15 tysięcy lat, podczas gdy początkowe dzieła filmowe i to, co mamy na ekranie dziś – tylko sto lat z kawałkiem.

Przeszło sto dwadzieścia lat historii kina to niekończące się pasmo nowych koncepcji i wynalazków, ale też – o czym rzadziej się mówi – także pasmo rezygnacji z wynalazków i ulepszeń. Dla zabawy wymieńmy te najważniejsze zaniechania.

Nie chwycił zwyczaj zwiedzania po seansie kabiny operatora pod hasłem: jak to się dzieje, że na ekranie wszystko rusza się jak żywe. Choć takie były początki instytucji kina. W Nowym Orleanie przed 110 laty wśród widzów pierwszego tamtejszego kina zapanował zwyczaj, by po seansie za dodatkowe 10 centów zaglądać do kabiny operatora. A za kolejne dziesięć centów operator sprzedawał klatkę z obejrzanego właśnie filmu. Po prostu na pamiątkę seansu wycinał ją z taśmy. Panienki wkładały ją między stronice sztambucha w miejsce zasuszonych kwiatków.

 

 

Nie przyjął się melanż kina z gabinetem kosmetycznym. W latach 20. nowojorskie kino „Capitol” zatrudniało brygadę wyrafinowanych pedikiurzystów. Niestety usługa nie wytrzymała próby filmu akcji. Widzowie w co gorętszych momentach zaczynali nerwowo przebierać nogami, co skutkowało skaleczeniami, awanturami, przerywaniem projekcji. I – w rezultacie – zaniechaniem procederu kosmetycznego.

Nie udało się z pedicurzystami, spróbowano z opowiadaczami. Trzy nowojorskie kina wprowadziły seanse dla niewidomych. Taki niepełnosprawny zasiadał na fotelu, do którego podłączono słuchawkę. A przez nią wykwalifikowany narrator barwnie opisywał to, co akurat widzowie oglądali na ekranie. Też zrezygnowano, bo widzowie niewidomi zbyt silnie ulegali własnej wyobraźni. Pod wpływem zasłyszanych relacji wyobrażali sobie rzeczy daleko bardziej przerażające niż to, co pokazywano na ekranie. I krzyczeli z emocji. Próby uciszania niewidomych widzów nie skutkowały. Zrezygnowano z niewidomych.

Kino odrzuciło też wszystkie – poza kolorem i dźwiękiem – wynalazki, które miały dać widzowi silniejszą iluzję rzeczywistości.

Nie miało wzięcia „kino wstrząsowe”. Oglądamy jego współczesną wersję, która ciągle nie wychodzi spoza stadium ciekawostki raczej z wesołego miasteczka  niż z kina. Podczas projekcji filmów o kataklizmach w rodzaju trzęsień ziemi zainstalowane pod fotelami mechanizmy potrząsały siedziskiem. Na wszelki wypadek na sali czuwał lekarz. I zawsze miał pełne ręce roboty. Widzowie blisko ocierali się o zawał.

Wycofano z praktyki także kino zapachowe. Pomysłowy kiniarz z Pensylwanii pokazując jeszcze w 1906 roku kronikę wystawy róż rozwiesił w sali pasma waty, skropionej stosowną perfumą. A dmuchawa rozsnuwała ten zapach po sali. Nie przyjęła się cinerama, czyli okrągły ekran, na który widzowie patrzyli od dołu, z widowni w środku okrągłej sali. Po prostu zdezorientowani nie wiedzieli, na co się gapić. Co ciekawe - nikt do tej pory nie nakręcił niczego poważnego w kinie trójwymiarowym. A technologia kina trójwymiarowego znana jest – nie uwierzycie Państwo – od 1915 roku. Wtedy widzom pokazano po raz pierwszy w trzech wymiarach w Nowym Jorku wodospad Niagara. Reakcja była taka, że trzeci wymiar poszedł w odstawkę na sto lat (...)

Pierwsze spotkanie Akademii FILMOWEJ za nami. Zajęcia o filmach i kinie przeznaczone dla kościańskiej młodzieży. Zapraszamy na kolejne - za dwa tygodnie, w piątek 18 marca o godzinie 8:00 w sali kameralnej KOK. O szczegółach wkrótce.

 

>> Relacja z pierwszego spotkania, 4 marca, dostępna TUTAJ. <<

 

 

Akademia FILMOWA
spotkanie 1

 

Mili Państwo,

Zaczynamy spacer po najważniejszych zjawiskach kina – spacer ilustrowany fragmentami filmów. Założenie formalne naszych spotkań jest takie, że traktujemy film jako dzieło sztuki i rozrywki i uczymy się go na podobnej zasadzie, na jakiej studiujemy historię i teorię literatury, malarstwa czy muzyki.

Więc będziemy tu uprawiać swoistą symultankę tematyczną – także po to, by się nie znudzić. W tle oglądamy czysty żywioł z początków kina. Niemy film z Flipem i Flapem, to dwaj amerykańscy komicy, pod tytułem „Bitwa stulecia”. Takie rzeczy śmieszyły publiczność Ameryki, zwłaszcza Ameryki imigranckiej, w roku 1927. Choć może i dzisiaj niektórych też śmieszą. W każdym razie my od kamieni milowych w historii kina, będziemy beztrosko przeskakiwać do części składowych filmu, jak reżyseria, scenariusz, praca kamery, montaż. Wszystko na przykładach. Dalej – omówimy wybitne gwiazdy i aktorów filmowych. Takoż skandale, tragiczne, śmieszne i żałosne losy ludzi filmu. Wszystko metodą przekładańca i na przykładach. Na początku powiedzmy to, co konieczne. Kino liczy sobie zaledwie i aż 120 lat i jest najbardziej czytelnym zbiorem scen, sylwetek, sytuacji, postaci, symboli, jakie spajają ludzi na całym świecie. To więc, co tu pokażemy, to uniwersalny język porozumienia rozmaitych kultur i cywilizacji, które zaczerpnęły z dorobku filmowego. Jest on przydatny: na sali sądowej, w szkole, w mediach, w reklamie, polityce. To po prostu świat, w którym żyjemy.

Sięgamy tymczasem do początków tej sztuki.

 


Ludwik i August Lumiere

 

Pierwszy, pokaz filmowy zorganizowano 28 grudnia 1895 roku w Paryżu. Mistrzami ceremonii byli dwaj bracia: Ludwik i August Lumiere. Widownia, której zademonstrowano ruchome obrazy, była przekonana, że uczestniczy w swego rodzaju seansie spirytystycznym. Bracia Lumiere nakazali robotnikom własnej fabryki nałożyć odświętne ubrania, zgromadzić się wewnątrz firmy i po otwarciu bramy po prostu wyjść, jak wychodzili co dzień do domu. Na pracującą kamerę nikt nie zwrócił uwagi, bo na świecie nie było jeszcze czegoś takiego jak kamera.

Tu od razu zaznaczam, co oczywiste, że film jako sztuka młoda, licząca sobie ze 120 lat, rozwija się ogromnie szybko. Żeby się obrazowo wyrazić – między pierwszą sfilmowana sceną, wyjściem robotnic z fabryki Braci Lumiere, a tym, co mamy na ekranach w sezonie 2022 jest różnica – oczywiście w sensie metaforycznym – nie mniejsza niż między malowidłami człowieka pierwotnego w jaskiniach Altamiry czy Lascoux a dziełami Picassa. A dzieli je 15 tysięcy lat, podczas gdy początkowe dzieła filmowe i to, co mamy na ekranie dziś – tylko sto lat z kawałkiem.

Obejrzymy komedyjkę – epizod z życia pewnego ogrodnika. A to nawet coś więcej, bowiem to pierwszy film inscenizowany, czyli taki, który miał wcześniejszy scenariusz, a co najmniej pomysł na samo wydarzenie. Jest to więc pierwszy film fabularny w historii kina. Powstał zresztą prawdopodobnie jeszcze przed tymi słynnymi wychodzącymi robotnicami, które oglądaliśmy przed chwilą. Jego premiera odbyła się 28 grudnia 1895 roku w Paryżu.

Widownia nie była przygotowana na tak wysoki stopień realizmu tego, co widziała na ekranie.

 

 

Kolejne dziełko, czyli „Wjazd pociągu na stację w La Ciotat”, premiera w styczniu 1896 roku.  Film został nakręcony za pomocą skonstruowanego przez braci Lumière kinematografu. Trwa 50 sekund i przedstawia wjazd lokomotywy parowej na stację w mieście La Ciotat. Podobnie jak inne wczesne filmy braci Lumière, nie posiada fabuły czy przesłania, jest to po prostu krótka migawka z codziennego życia. Składa się on z jednego ujęcia, kręconego w czasie rzeczywistym. Podczas prezentacji scenki o wjeździe pociągu na stację, widzowie odruchowo kulili się w fotelach, obawiając się, że lokomotywa wjedzie prosto na nich.

Ta reakcja po pierwsze nie powinna dziwić, a po drugie nie jest ona aż tak historyczna, jak by się mogło wydawać.

Popatrzmy przez chwilę, jak reaguje widownia niewielkiego kina w Pakistanie na całkiem współczesny film trójwymiarowy, oglądany w okularach. Nie bardzo widać różnicę w reakcjach. A przecież nasza wiedza o naturze ruchomych obrazów jest wręcz nieporównywalna ze stanem świadomości widowni z roku 1895.

Kontynuujemy temat reakcji widowni i przypominamy, że przeszło sto dwadzieścia lat historii kina to niekończące się pasmo nowych koncepcji i wynalazków, ale też – o czym rzadziej się mówi – także pasmo rezygnacji z wynalazków i ulepszeń. Dla zabawy wymieńmy te najważniejsze zaniechania. W tle oglądamy składankę zwariowanych komedii sprzed stu lat autorstwa pioniera amerykańskiej komedii filmowej Macka Sennetta.

Nie chwycił zwyczaj zwiedzania po seansie kabiny operatora pod hasłem: jak to się dzieje, że na ekranie wszystko rusza się jak żywe. Choć takie były początki instytucji kina. W Nowym Orleanie przed 110 laty wśród widzów pierwszego tamtejszego kina zapanował zwyczaj, by po seansie za dodatkowe 10 centów zaglądać do kabiny operatora. A za kolejne dziesięć centów operator sprzedawał klatkę z obejrzanego właśnie filmu. Po prostu na pamiątkę seansu wycinał ją z taśmy. Panienki wkładały ją między stronice sztambucha w miejsce zasuszonych kwiatków. 

 

 

Zdecydowanie gorzej poszło z próbami połączenia oglądania filmów z wyszynkiem alkoholowym. Choć eksperyment wystartował wcześnie – już w 1908 roku w Berlinie kina wabiły piwoszy drobnym, ale bardzo praktycznym urządzeniem. Na oparciu fotela w niższym rzędzie instalowano rodzaj tacki. Na niej widz z wyższego rzędu stawiał kufel z piwem. Pierwszym, najwyżej drugim. Bo już trzecie lokował najczęściej na głowie widza siedzącego poniżej. Wybuchały awantury i wynalazku zaniechano. Praktyka zweryfikowała negatywnie także wynalazek australijski. Otóż cześć widowni oddzielano tam od reszty dźwiękoszczelną szklaną taflą. W sektorze za taflą zasiadali notoryczni pijacy albo ci widzowie, którzy zamierzali się upić mając film na podglądzie. Jednak orgie pijackie okazywały się tak silną konkurencją dla tego, co pokazywano na ekranie, że szklaną przegrodę zlikwidowano.

A tymczasem w Chinach tryumfował kinowy obrzęd mokrych ręczników. Otóż projekcje filmowe przerywano tam w regularnych odstępach, by widzowie mogli rzucić posługaczom, przysługujące na czas seansu ręczniki. Posługacz nurzał taki ręcznik w lodowatej wodzie i odrzucał go widzowi. Widz ręcznikiem obwiązywał rozgrzaną szyję i oglądał dalej. Schłodzony.

Nie przyjął się melanż kina z gabinetem kosmetycznym. W latach 20. nowojorskie kino „Capitol” zatrudniało brygadę wyrafinowanych pedikiurzystów. Niestety usługa nie wytrzymała próby filmu akcji. Widzowie w co gorętszych momentach zaczynali nerwowo przebierać nogami, co skutkowało skaleczeniami, awanturami, przerywaniem projekcji. I – w rezultacie – zaniechaniem procederu kosmetycznego. 

Nie udało się z pedicurzystami, spróbowano z opowiadaczami. Trzy nowojorskie kina wprowadziły seanse dla niewidomych. Taki niepełnosprawny zasiadał na fotelu, do którego podłączono słuchawkę. A przez nią wykwalifikowany narrator barwnie opisywał to, co akurat widzowie oglądali na ekranie. Też zrezygnowano, bo widzowie niewidomi zbyt silnie ulegali własnej wyobraźni. Pod wpływem zasłyszanych relacji wyobrażali sobie rzeczy daleko bardziej przerażające niż to, co pokazywano na ekranie. I krzyczeli z emocji. Próby uciszania niewidomych widzów nie skutkowały. Zrezygnowano z niewidomych.

Nie udał się eksperyment wprowadzenia swego rodzaju połączeń telefonicznych w trakcie seansu kinowego. Nowojorskie kino „Stand” w 1914 roku zaproponowało widzom, że w trakcie seansu będzie za nich odbierać telefony. Trzeba było tylko zorientować biletera, w jakim mniej więcej sektorze siedzi „wydzwaniany” widz. Bileter odbierał wiadomość i w trakcie seansu wykrzykiwał ją mniej więcej w kierunku, w którym siedział widz. Tym samym wiadomość stawała się publiczna. Pół biedy, gdy zawierała pozdrowienia od cioci. Gorzej, gdy kochanka uprzedzała tą drogą, że spóźni się na randkę. Albo gdy wspólnik podawał szczegóły kontraktu, opiewającego na tysiące dolarów. Eksperyment z telefonami w kinie nie wytrzymał jednego sezonu.

Zrezygnowano też w kinie z rozbudowanej instytucji szatni. W wielu kinach w Teksasie i na Zachodzie Stanów próbowano zaszczepić pożyteczny zwyczaj deponowania broni palnej u biletera. Nie chwyciło. Nie tylko na Dzikim Zachodzie. Kroniki podają, że zostawiania broni nie można się było doprosić w takim Beverly Hills w Kalifornii jeszcze w 1946 roku.

 

Bileter odbierał wiadomość i w trakcie seansu wykrzykiwał ją
mniej więcej w kierunku, w którym siedział widz. Tym samym
wiadomość stawała się publiczna. Pół biedy, gdy zawierała
pozdrowienia od cioci.
Gorzej, gdy kochanka uprzedzała tą drogą,
że spóźni się na randkę.

 

Tajemnicą rynku filmowego pozostaje też to, że nigdzie na świecie nie przyjął się zwyczaj kupowania biletów do kina z automatu. I to mimo, iż nowojorskie automaty biletowe już 80 lat temu wydawały bilon zawinięty nawet w gustowną serwetkę.

Kino odrzuciło też wszystkie – poza kolorem i dźwiękiem – wynalazki, które miały dać widzowi silniejszą iluzję rzeczywistości.

Nie miało wzięcia „kino wstrząsowe”. Podczas projekcji filmów o kataklizmach w rodzaju trzęsień ziemi zainstalowane pod fotelami mechanizmy potrząsały siedziskiem. Na wszelki wypadek na sali czuwał lekarz. I zawsze miał pełne ręce roboty. Widzowie blisko ocierali się o zawał. Wycofano z praktyki także kino zapachowe. Pomysłowy kiniarz z Pensylwanii pokazując jeszcze w 1906 roku kronikę wystawy róż rozwiesił w sali pasma waty, skropionej stosowną perfumą. A dmuchawa rozsnuwała ten zapach po sali. Nie przyjęła się cinerama, czyli okrągły ekran, na który widzowie patrzyli od dołu z widowni, w środku okrągłej sali. Po prostu zdezorientowani nie wiedzieli, na co się gapić. Co ciekawe – nikt do tej pory nie nakręcił niczego poważnego w kinie trójwymiarowym. A technologia kina trójwymiarowego znana jest – nie uwierzycie Państwo – od 1915 roku. Wtedy widzom pokazano po raz pierwszy w trzech wymiarach w Nowym Jorku wodospad Niagara. Reakcja była taka, że trzeci wymiar poszedł w odstawkę na sto lat.

Wyszliśmy dziś od początków kina, a ono przez pierwsze ćwierć wieku swego istnienia było nieme. Dopiero od początków lat 30. XX wieku taśma celuloidowa rejestruje nie tylko obraz, ale i głos. I wypowiedziane tym głosem skrzydlate słowa, które także zostaną z nami na zawsze. Wśród jednych pamiętnych zdań, które padły z ekranu jedne ulegają zapomnieniu wraz z odejściem pokolenia, które je rozumiało i ukochało, ale w ich miejsce pojawiają się nowe skrzydlate słowa. Przypomnijmy z konieczności tylko kilka i z konieczności tylko polskich, kultowych cytatów filmowych.

 


"Kiler", 1997 r.

 

„Gadanie filmami” jest modne pod każdą szerokością geograficzną. Kiedy Robert De Niro w „Taksówkarzu” stanął przed lustrem i wygłosił słynne: „You’re talking to me”, naśladownictwom nie było końca. Tutaj nic nie znaczący nowojorski taksówkarz próbuje sobie dodać odwagi cwaniakując do lustra z pistoletem ukrytym w rękawie. Powtarzał to nawet prosiak Pumba w „Królu Lwie”, a nawet sam Robert De Niro po dwudziestu latach powtórzył tę frazę parodiując samego siebie w filmie „Rocky’n’Bunwinkle”.

Oczywiście mamy tu swój wkład w postaci Cezarego Pazury, który tę kwestię recytuje w „Kilerze”. Przypominam – bohater grany przez Pazurę także jest nic nie znaczącym taksówkarzem, w dodatku warszawskim i próbuje pozować na twardziela naśladując Roberta De Niro, a także innych twardych facetów, jakich naoglądał się z taśm wideo.

Ale w Polsce mamy przecież własne gadki filmowe. Przodem idą klasyki, które coś mogłyby powiedzieć albo starszemu pokoleniu albo młodym osobom, ale silniej zainteresowanym kinem. Przypominamy je tu jednak właśnie po to, żeby się w kinie zadomowić, żeby poczuć, że jest to sztuka, która ma bogatą i ciekawą przeszłość. Więc w naszym kinie i telewizji swoje miejsce mają takie gadki jak: „Czy jest suchy chleb dla konia?”; „Nie ze mną te numery, Brunner”; „Jestem kobieta pracująca. Żadnej pracy się nie boję”.

Tak, te zdania przeszły do historii narodu, trwają tam wykute w granicie. Ale mamy i cytaty środowiskowe, zrozumiałe tylko w kręgach wtajemniczonych. Choćby i tak szerokich jak tak zwana inteligencja. Cóż, czasy takie, że inteligencja stała się dziś pogardzaną budżetówką. Zbiedniała i zeszła na margines. Nikt już nie snobuje się na bycie inteligentem, a wręcz przeciwnie. Inteligent woli udawać, że jest ochroniarzem w dyskotece. Ale kiedy inteligencja znajdzie się we własnym gronie, śmieje się z biednych uczestników Rejsu. Przypominam, że ten film Marka Piwowskiego z 1970 roku był próbą odreagowania ówczesnej inteligencji na rządzącej krajem ekipie Władysława Gomułki, która to ekipa inteligencją gardziła i gdzie mogła zastępowała ją pół- lub ćwierć inteligencją.

 


"Miś", 1980 r.

 

No i wreszcie „Miś” Stanisława Barei, film z roku 1980, pokazywany na różnych kanałach telewizyjnych niemal bez przerwy. Dzięki temu stał się antologią cytatów na każdą okazję. W pokoleniu moim i młodszych niemal każdy znajdzie w otoczeniu kogoś, kto wszystko, co ma do powiedzenia o świecie, jest w stanie wyrazić dialogami z „Misia”. To maniacy. Ale i rozproszonych fanów słychać na każdym kroku od rana.

Wiele lat temu jedna z poznańskich gazet poprosiła mnie o wypowiedź na temat grupy rzeźb Magdaleny Abakanowicz zainstalowanych na poznańskiej Cytadeli. Uważałem, że to inwestycja ryzykowna i nieco zbyt kosztowna. Zamiast odpowiedzi przesłałem redakcji wykład prezesa klubu sportowego Tęcza.

Skąd taka epidemiologiczna popularność „Misia”? Hipoteza robocza głosi: bohaterem zbiorowym „Misia” jest personel – od sprzątaczek po „trenera drugiej kategorii”. To personel, który na co dzień sprawował faktyczne rządy w PRL-u.  I dawali popalić tym, którzy byli powyżej. Więc ci powyżej teraz odreagowują. Zresztą u nas ustroje i rządy się zmieniają, ale personel pozostaje niezniszczalny. I dlatego „Miś” jest ponadpokoleniowy, ale to wyjątek.

W III RP czas przyspieszył i teraz „kultowe” filmy pojawiają się co parę lat. Umieszczą na „rynku” serie powiedzonek, którymi porozumiewa się dane „pokolenie” i znikają. Taka sztafeta. Zobaczmy. Jest początek lat 90. i cała Polska mówi cytatami z „Psów”. Bo „Psy” z roku 1992 wprowadziły nowego bohatera. Ten wyrażał się krótko, także na temat spraw sercowych.

Ale już po pięciu latach ubeków rozliczyliśmy, a przynajmniej tak się nam wydawało i „Psy” odeszły w niepamięć. Trwała gospodarcza prosperity i był nastrój na pogodną konsumpcję. Nie przypadkiem spodobał się więc oglądany już dzisiaj „Kiler” z 1997 roku, a z nim wesołe powiedzonka.

W następnej pięciolatce koniunktura załamała się i ulubionym bohaterem został bohater budżetówki – niewydarzony nauczyciel Adam Miarczyński z „Dnia świra”.  To rok 2002.  Razem powtarzaliśmy różne dialogi, żale inteligenta.

 


"Dzień Świra", 2002 r.

 

Te sentencje wychodziły z filmów i to w bardzo różne kierunki. Ot, zdarzało się tak, że jak się komuś w korporacji bardzo nadało jedno czy drugie filmowe zdanko, to je sobie oprawiał w ramki i stawiał na biurku – oczywiście frontem do natrętnego petenta.

I jeszcze „Brunet wieczorową porą” Stanisława Barei. Niekiedy te skrzydlate frazy wychodziły z filmu i trafiały do dyskursu politycznego. No, powiedzmy około politycznego. Przykład z zamierzchłych czasów. Wiosną 1973 roku, na ekrany kin wchodziła beztroska komedia Stanisława Barei „Poszukiwany, poszukiwana”. Niby nie związana z żadną polityką, ale gdy sobie przypomnieć, że w sklepach ciągle brakowało cukru, a kartki na cukier pojawią się za trzy lata, to czy monolog Mieczysława Czechowicza jest tak całkiem apolityczny?

Zdarzały się skrzydlate słowa, które zupełnie niespodziewanie zyskiwały kłopotliwy kontekst towarzyski. Ot, był taki film Jerzego Gruzy „Gulczas, a jak myślisz”, popłuczyny po Big Brotherze. Miał on powracającą sekwencję, w niej dialog podstarzałego pana, najwyraźniej kochającego nieco inaczej, i jego młodego ulubieńca. Dialog to za wiele powiedziane: stary bez przerwy zrzędzi, młody nie odzywa się słowem: pije piwo. Stary cały czas, że pora się przygotować, bo przyjedzie Dariusz – w domyśle też zorientowany podobnie. Dariusz nie przyjeżdża i nie przyjeżdża. Rozumiemy – to miała być taka komediowa wersja słynnego dramatu awangardowego „Czekając  na Godota”, za który pisarz Samuel Beckett dostał Nagrodę Nobla.

 

[...] stary bez przerwy zrzędzi, młody nie odzywa się słowem:
pije piwo. Stary cały czas, że pora się przygotować, bo przyjedzie
Dariusz – w domyśle też zorientowany podobnie.
Dariusz nie przyjeżdża i nie przyjeżdża.

 

Ale cała scenka zyskała niespodziewanie drugie dno. Bo w pierwotnej wersji podstarzały „miłośnik” powtarzał w kółko, że czeka nie na Dariusza, lecz na Mariusza. Ale film produkowała TVN. Więc kiedy MARIUSZ Walter usłyszał na seansie przedpremierowym, że w jego filmie dwaj koledzy homo czekają na Mariusza, natychmiast nakazał zmienić wszystkie „Mariusz” na „Dariusz”. Gruza ślęczał nad tym w studiu dwa tygodnie.

No i na podsumowanie tych skrzydlatych słów wypada podać coś z absolutnej klasyki. Co się nie starzeje, zwłaszcza jesienią – przesyłamy świeżą partię kasztanów.

Do zobaczenia już za dwa tygodnie.