21 x Nowy Jork - 8 października

 

 

reżyseria: Piotr Stasik
scenariusz: Piotr Stasik
gatunek: dokumentalny
produkcja: Polska
premiera: 29 maja 2016 (świat)
nagrody: 4 wygrane / 9 nominacji

 

 

[...] Piotr Stasik bierze kamerę i pakuje się do nowojorskiego metra. Nie jest to piękne miejsce, to wstydliwe podziemie wiodącej, światowej metropolii. Nie ma nawet cienia tego monumentalizmu, jakim pobłyskuje metro w Moskwie czy w Kijowie. Nie darmo, kiedy Chruszczow odwiedzał Stany Zjednoczone życzył sobie, by go przewieźć nowojorskim metrem, aby stacje telewizyjne całego świata mogły pokazać, jaka to wstydliwa ruina w porównaniu z metrem moskiewskim. Metro nowojorskie - a mówię, bo bywałem i jeździłem - to brud i beleco. Ustępuje w tym względzie nie tylko Paryżowi, Londynowi czy bodaj czeskiej Pradze albo Sztokholmowi, o naszych warszawskich skromnych dwóch liniach nie wspominając.

 

Piątkowe spotkanie Dyskusyjnego Klubu Filmowego poświęcimy filmowi Piotra Stasika "21 x Nowy Jork". Tradycyjnie już dzisiaj zamieszczamy prelekcję dr Wiesława Kota, którą krytyk wygłosi przed seansem. Na spotkanie zapraszamy 8 października o godz. 18:00 do sali kameralnej Kościańskiego Ośrodka Kultury.

 

 

Szanowni Państwo,

zapraszam na niewiele ponad godzinną etiudę dokumentalną, na film pod tytułem "21 x Nowy Jork", nieco starszą, z roku 2016, ale nie szkodzi.

 


 

To dziełko polskiego filmowca średniego pokolenia, Piotra Stasika, w tej chwili lat 45. Stasik uwielbia zbierać okruchy - to znaczy fotografuje świat migawkowo, w krótkich ujęciach, przekonany, że najważniejsze to odrzucić w dziele artystycznym to, co zbędne, pozostawić wyłącznie jego esencję. A cały wysiłek artysty polega na tym, by umieć oddzielić jedno od drugiego.

W historii sztuki nie jest to niczym nowym – wręcz przeciwnie. Możemy powołać się na przypadek omówiony setki razy - na Michała Anioła. Ten, zapytany, jak udało mu się wyciosać z bryły marmuru (kupionej zresztą za grosze, bo inni znakomici rzeźbiarze uznali, że jest wybrakowana i nie nadaje się do niczego) takie cudo jak Dawid, Michał Anioł miał odpowiedzieć, że po prostu odrzucił w tej bryle wszystko, co było zbędne. I już.

Analogicznie odpowiedział swego czasu Alfred Hitchcock, kiedy go spytali, jak to robi, że na swych filmach utrzymuje uwagę widza do samego końca. Hitchcock odpowiedział, że po prostu wymazuje z filmu pasma nudy. I już. Bo na przykład najnowszy Bond, odcinek pod tytułem "Nie czas umierać" nie nosi śladów podobnej selekcji, trwa trzy godziny i ciągnie się jak trzeciorzędna opera. W myśl ogranego żartu - co to jest opera? To takie widowisko, które zaczyna się o ósmej wieczorem. Oglądasz je, mijają trzy godziny, spoglądasz na zegarek, a ten pokazuje, że jest dopiero dwadzieścia po ósmej.

 

 

Piotr Stasik więc - przykładowo - w roku 2013 dosiadł się do nestora polskiej fotografii Tadeusza Rolkego oraz jego młodego ucznia piętnastoletniego Michała i wyruszył z nimi w Polskę camperem. Obaj panowie fotografowie urządzili w tym camperze ciemnię, bo zdjęcia wywoływali metodą tradycyjną, jeździli po Polsce "C", po rozmaitych Wólkach, gdzie diabeł mówi dobranoc i brali przed obiektyw to, co im się nawijało. Potem wywoływali i czasem dawali ludziom na pamiątkę.

 

 

Z kolei w roku 2017 Stasik pokusił się o tak zwany dokument kreacyjny pod tytułem "Opera o Polsce". Dał tu kolaż sytuacji inscenizowanych, zdjęć dokumentalnych, ogłoszeń prasowych, ze szczególnym uwzględnieniem matrymonialnych, ofert kupna-sprzedaży, fragmentów przemówień politycznych, audycji radiowych, kazań. Mało to było pocieszające, właściwie wcale. Z "Opery o Polsce" wynikało, że nas zasadniczo nie ma, że sami nie mamy o świecie do powiedzenia nic. Jeżeli się wypowiadamy, to mówimy nie my, lecz mówią nami jakieś gotowce: fragmenty szkolnych lektur (zresztą niezbyt mądrych, pisanych pod inne czasy i dawno już zdezaktualizowanych), mówią nami tytuły z tabloidów, mówi nami język zebrań zwoływanych nie wiadomo po co, a przecież nikt od tego zwyczaju nie odstępuje mimo, iż upadają imperia i zmienia się ustrój. Mówi nami kolęda z XVII wieku, mówi wierszyk "Kto ty jesteś? Polak mały...", mówią grepsy z serii filmowej o "Samych swoich". A ostatnio również posty pod artykułami publikowanym w Internecie. To wszystko bliźniaczo podobne wypowiedzi pod przewidywalnymi puentami. Cały ten nasz polski rzekomy indywidualizm, całe to nasze legendarne przywiązanie do wolności, całe to nasze odwieczne: "Jest tak i tak, ale ja uważam..." to jeszcze jeden mit, to wieczne samozakłamanie. My - mówi wyraźnie reżyser "Opery o Polsce" - nic nie uważamy, niczego nie mniemamy; my tylko powtarzamy. Najczęściej po sobie nawzajem. Toniemy we mgle, w błocie, na zadupiu Europy, która ma coraz mniejszą ochotę by się nami zajmować i zaczyna żałować, że tak pośpiesznie i awansem wpuściła nas za próg.

I teraz ten sam Piotr Stasik bierze kamerę i pakuje się do nowojorskiego metra. Nie jest to piękne miejsce, to wstydliwe podziemie wiodącej, światowej metropolii. Nie ma nawet cienia tego monumentalizmu, jakim pobłyskuje metro w Moskwie czy w Kijowie. Nie darmo, kiedy Chruszczow odwiedzał Stany Zjednoczone życzył sobie, by go przewieźć nowojorskim metrem, aby stacje telewizyjne całego świata mogły pokazać, jaka to wstydliwa ruina w porównaniu z metrem moskiewskim. Metro nowojorskie - a mówię, bo bywałem i jeździłem - to brud i beleco. Ustępuje w tym względzie nie tylko Paryżowi, Londynowi czy bodaj czeskiej Pradze albo Sztokholmowi, o naszych warszawskich skromnych dwóch liniach nie wspominając.

Ale przecież nie jesteśmy  na wycieczce. Metro to taki sam dobry trop do chwytania kontrastywnych ludzkich postaw w jednym miejscu, taka sama dobra okazja, by zestawić ludzi, który by się w zwykłych rutynowych sytuacjach nie zetknęli, jak przedział kolejowy w trakcie dłuższej podróży, poczekalnia u lekarza, a w naszej literackiej tradycji - wesele. To u Boryny, u Lucjana Rydla, to u Wieśka z Podkarpacia, którego wziął przed kamerę Wojciech Smarzowski. Spotyka się, przygląda się sobie i konfrontuje się Polska z taką to a taką datą dzienną.

 

 

 

A metro nasuwa jeszcze jedno skojarzenie - to świat podziemny, skryty przed wzrokiem, zakamuflowany. Takie metro - jak objaśniał wiek temu stary doktor Freud - ma każdy z nas. Ludziom demonstrujemy nasze ego, czyli indywidualność, osobowość. Wszystko poddane tresurze przez tak zwane superego, czyli zestaw norm kulturowych czy religijnych. To superego wskazuje, co wypada, a co nie, czym można i należy się pochwalić, a co dyskretnie wyretuszować. I przenieść w rejony, które znajdą się poniżej, w głębi osobowości, co trzymamy w dyskrecji, często także przed nami samymi. To miejsce doktor Freud nazwał "Id", ciemną studnią naszej osobowości, do której usuwamy nasze instynkty, utajone a niezrealizowane pragnienia. To piekiełko niespełnionych ambicji, urazów, zaniechań, klęsk, ale też wyrzutów sumienia. To lista osobistej hańby. Konieczna do usunięcia albo bodaj do czasowego przechowania. Bo gdybyśmy pozwolili tym miazmatom wypłynąć na powierzchnie naszej osoby, zatrułyby nas, zniszczyłyby, rozszarpały na strzępy. Tak więc niech one już lepiej pozostaną tam, gdzie są. Choć czasem dobrze uchylić pokrywkę tego garnka, w którym się gotuje i kipi, żeby upuścić trochę pary.

To właśnie próbuje uskutecznić swoim filmem Piotr Stasik. Bo co tu mamy? Mamy zbiorowisko, mamy rojowisko, mamy mrowisko. Metro powoduje zgęstkę, przemieszanie, pasażerowie z konieczności lezą sobie w oczy, następują na odciski, dosiadają się, tłoczą. Tu wszystkiego jest więcej, tu wszystko jest natężone, wyolbrzymione. Mamy odchyleńców, mamy zaburzonych, mamy artystów, bezdomnych, raperów, narkomanów, ciężko pracującą średnią klasę średnią (middle, middle class) mamy szajby - większe i mniejsze. Wszyscy w drodze, wszyscy w trakcie, wszyscy w toku. Każdemu czasu starcza, by na współpasażera ledwie rzucić okiem, podsumować go na podstawie jednego zdania, migawkowego wrażenia. Dziewczyna mówi z ekranu: "Życie to gra, w której jest nieprzerwany dopływ graczy w czasie, i która nigdy się nie kończy. Celem wszystkich graczy razem wziętych jest zdobycie obszernej wiedzy o tym, jaki jest wszechświat". Dodajmy od siebie, że jeżeli uda nam się między dwoma przystankami, między którymi upływa nasze życie, uszczknąć bodaj ułamek wiedzy już nie o wszechświecie, ale o kosmosie, jaki stanowi nasza własna osobowość, to też niezły rezultat. Urobek całkiem, całkiem.

 

Mamy odchyleńców, mamy zaburzonych, mamy artystów, bezdomnych, raperów, narkomanów, ciężko pracującą średnią klasę średnią (middle, middle class),
mamy szajby - większe i mniejsze. Wszyscy w drodze, wszyscy w trakcie, wszyscy w toku. Każdemu czasu starcza, by na współpasażera ledwie rzucić okiem, podsumować go na podstawie jednego zdania, migawkowego wrażenia.

 

Kino grało w tę grę od bardzo dawna, właściwie od początku. Sytuacja, kiedy w jednym miejscu czy w jednym środku transportu z konieczności spotykają się ludzie, którzy w zwykłych warunkach nigdy by się nie spotkali, obracana bywała na wszelkie sposoby tysiące razy. Przykład z listy arcydzieł na ten temat to klasyczny western Johna Forda pod tytułem "Dyliżans" z roku 1939 z Johnem Waynem. Grupa pasażerów w pilnych sprawach życiowych musi się przemieścić tytułowym dyliżansem przez terytoria Apaczów. A ich wódz, krwawy Geronimo zbiegł właśnie z rezerwatu i grasuje w okolicy. Ataku można się spodziewać w każdej chwili, a wtedy nikt nie zachowa własnego skalpu. Ale podróżni ryzykują. Żona oficera w zaawansowanej ciąży, domokrążca oferujący próbki alkoholu, którego nazwisko wszyscy przekręcają, bo jest nieważny i nikomu nie chce się go zapamiętać. Jest lekarz, którego wylali z zawodu, bo już od lat nie trzeźwieje. W tym samym dyliżansowym pudle jest zawodowy szuler, jest panienka lekkich obyczajów, którą aktywistki Ligi Przyzwoitości wyrzuciły z miasta, jest szeryf z eskortowanym aresztantem w kajdankach. I na to wszystko ci agresywni Apacze. Życie nagle się zagęszcza, zmusza do dokonywania wyborów. Znika warstwa, którą doktor Freud nazwałby superego, na wierzch wyłazi owo "Id", głęboko skrywana prawdziwa natura. Ciotka przyzwoitka okazuje się szują, pijak przeżyje moralne odrodzenie, szanowany bankier okaże się łajdakiem, który okradł własna firmę, a rewolwerowiec w kajdankach pozwoli odeprzeć atak Czerwonoskórych. Cóż, w ogniu próbuje się szlachetny metal, wiadomo, wiadomo... A komu tej przypowiastki mało, może sięgnąć po pierwszy lepszy egzemplarz disaster movie, czyli filmu o katastrofie, w rodzaju "Płonącego wieżowca" czy „Titanika”. Tam też w rzekomo bezpiecznym miejscu następuje Apokalipsa. I łajdacy okazują się szlachetni, a postacie z cokołów lądują w moralnym szambie.

No, a tutaj mamy to samo, tylko w pośpiechu. Więc może nie starczy nam czasu na dłuższy przewód moralny. Możemy zyskać tylko tyle, by się dać zapamiętać, zapaść w czyjąś uwagę, pozwolić się odnotować, zostać zauważonym bodaj przez chwilę, choć na mgnienie. Żeby nie przeminąć tak całkiem bez echa. "Wiesz co? Wczoraj jechałem metrem. I wyobraź sobie jeden facet czy jedna babka spojrzała na mnie. I wiesz co? Patrzył, patrzyła na mnie przez całych pięć sekund. Teraz już wiem, że nie przyszedłem na ten świat tak całkiem po nic. Dzisiaj znowu pojadę, może znowu ktoś rzuci na mnie okiem?"

 

"Ukoncete vystup a nastup dvere se zaviraji".

 

Proszę wsiadać, obserwować, próbować wniknąć. Próbować dać się zapamiętać. Za moment zamkną się drzwi. Nie mamy zbyt wiele czasu...

 

 

 

 

 

Piątek, 08.10, godz. 18:00, sala kameralna KOK. WSTĘP WOLNY.

Seans filmowy odbędzie się z zachowaniem zasad bezpieczeństwa sanitarnego. Liczba miejsc ograniczona.
Prosimy o telefoniczne rezerwowanie miejsc pod numerem: (65) 512-05-75

 

 

Podsumowanie dyskusji po filmie "21 x Nowy Jork", reż. Piotr Stasik


 

Film się raczej podobał niż nie podobał. Posiadał swoisty hipnotyczny urok, choć bynajmniej nie narzucał się widzowi. Był dziełkiem raczej zadanym niż podanym na tacy.

Bo - przykładowo - kto w filmie mówi? Słyszymy wynurzenia, monologi, deklaracje, dytyramby, teorie, ale czy one aby na pewno pochodzą od pasażerów metra? I czy aktualnie podawany z ekranu tekst na pewno należy do pasażera, którego oglądamy? Zresztą - do którego pasażera? Jest ich wielu i ciągle się zmieniają. A może to wynurzenia samego reżysera, który podszywa się bezkarnie pod filmowane postacie? Czy jedna lub druga filmowana postać wie, że akurat mówi? Czy ma świadomość, że występuje w jakimś filmie? A może jest po prostu wykorzystywana; powiedzmy dosadniej: jest używana przez reżysera, który robi z jej wizerunkiem, co chce, nie pytając o zgodę?

A może to nowojorskie metro przemawia jakimś zbiorowym głosem. Który zresztą raz po raz przechodzi w bełkot..?

Zresztą - cokolwiek by pasażerowie metra powiedzieli, mówią o jednym: o własnej samotności. To chór monologów na temat osamotnienia, izolacji, poczucia pustki wokół siebie. Brzmi tym bardziej dojmująco, że rozlega się w tłumie. Mało tego - w tłoku, w ścisku. Metro - samotność w godzinach szczytu.

To zjawisko ogólnoświatowe i dotyczy zarówno metra jak i PKS-u. Ześlizgujemy się po pasażerach pospiesznym kontaktem wzrokowym, unikamy patrzenia sobie w oczy (komórka, książka). Najczęściej z obawy, że padniemy ofiarą zaczepki. A przecież bez spojrzenia w oczy trudno o głębszy międzyludzki kontakt.

A ludzie, którzy oglądają innych - bez żadnego skrępowania - z ławeczki ustawionej przy drodze, przed parkanem ich domostwa? Na stałe. Żeby codziennie, metodycznie obserwować innych?

A ludzie wysiadujący całymi godzinami w oknach opierając łokcie na poduszkach? Wolą "obserwację bezpośrednią" niż serial czy Facebook.


Czasem może to być dla obserwowanego denerwujące, a czasem miłe. Ostatecznie ktoś mnie jednak zauważa. A choćby i ten nałogowy obserwator. Bo jak on nie zwróci na mnie uwagi, to może w ogóle nikt..?

 

 

 

 

Patronat medialny: