Nie lubię poniedziałku - 28 kwietnia

 

reżyseria: Tadeusz Chmielewski
scenariusz: Tadeusz Chmielewski
gatunek: Komedia obyczajowa
produkcja: Polska
premiera: 27 sierpnia 1971

 

Obchody pierwszomajowe również podczas spotkania Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota. W tym roku opowieść o czasach PRL-u będzie snuła filmowa produkcja z roku 1971 - "Nie lubię poniedziałku" Tadeusza Chmielewskiego. Zwykle przed seansem prelekcja dotyczy filmu, jednak tym razem dr Wiesław Kot opowie o życiu reżysera. Tekst dostępny poniżej.

 

 

Drodzy Państwo,

dziś w ramach przewrotnych obchodów 1 Maja, my jako weterani tamtych pochodów, obejrzymy pogodną pocztówkę filmową z lat naszej młodości, komedię pod tytułem „Nie lubię poniedziałku” z roku 1971. Obejrzymy ten film oczywiście nie po raz pierwszy, ale zobaczymy go na takiej zasadzie, na jakiej przegląda się rodzinne albumy fotograficzne. Niby wszystkie zdjęcia znamy w każdym szczególe, ale zawsze miło spojrzeć. Choćby na aktorów, którzy byli młodzi i piękni, a teraz są już mniej, o ile jeszcze żyją. Więc: Bogdan Łazuka, Jerzy Turek, Mieczysław Czechowicz, Halina Kowalska, Bogusz Bilewski, Kazimierz Rudzki, Wacław Kowalski, Ludwik Pak, Lech Ordon, Czesław Nowicki „Wicherek” – inne twarze też rozpoznamy.

O tym filmie i o tamtej epoce można mówić na różne sposoby. Pomyślałem jednak, że może nie od rzeczy będzie przywołać z tej okazji postać samego reżysera, Tadeusza Chmielewskiego, człowieka polskiego kina znanego mało. A przypomnę pana Tadeusza dlatego, że przy okazji dzisiejszych wspominków warto zaprezentować autentyczny polski los, los z tych smutniejszych, los który jednak zaowocował tak pogodnymi komediami jak „Nie lubię poniedziałku”.

Przyszły reżyser urodził się w Tomaszowie Mazowieckim w roku 1927 (dla dopełnienia biografii dodajmy, że reżyser zmarł w roku 2016), ale nie był to Tomaszów z wiersza Tuwima i piosenki Demarczyk. To było miasteczko byłych włókniarzy, którym po I wojnie odpadł ogromny rosyjski rynek zbytu pogrążając mieścinę w biedzie i smutku. Mama próbowała utrzymać rodzinę dorabianiem w jakiejś bieda-przędzalni – jak załoga strajkowała mały Tadzio donosił jej obiady z domu – a tata był domokrążcą, który sprzedawał kiczowate oleodruki na ścianę. Mieszkali w slumsach. Wyjście do kina było dla chłopaka świętem, z tym, że nie było go stać na prawdziwy seans za 55 groszy. Najwyżej na ten za dziesięć, a i to jak okłamał mamę i nie rzucił tych groszy w niedzielę na tacę. Seans za dziesięć groszy polegał na tym, że jakiś kombinator skupywał i kleił bez ładu i składu ścinki z wybrakowanych taśm filmowych i puszczał to dzieciakom w podejrzanej budzie. Ale dla nich to było takie przeżycie, że szkoda im było tych paru minut, które zajęłoby wysikanie się na dworze, więc siusiali pod ścianą – nie odrywając oczu od ekranu. Rodzinie poprawiło się nieco, gdy tato wstąpił do policji. Zamieszkali wtedy w pokoiku na terenie dawnej manufaktury i przez ścianę sąsiadowali jednocześnie z pokojem zebrań partii politycznych, związków zawodowych, salą prób chóru, gimnastykami od Sokoła i dancingiem, gdzie każda potańcówka kończyła się zbiorowym mordobiciem. Na strzały nikt nie reagował – tuż obok była strzelnica. Na wybuchy granatów też – wiadomo było, że to sierżanci z miejscowego garnizonu głuszą w ten sposób ryby w rzece.

Wojna oznaczała paniczną ucieczkę – tata policjant! – na wschód. W trakcie włóczęgi przelotnie zetknął się Tadzio z samym Eugeniuszem Bodo, który zaciągnął się do obsługi sanitarki i wybrał chłopca na ordynansa od zdejmowania oficerek. Chłopiec mocno ściskał but trzymany między nogami, a bożyszcze drugą nogą napierało mu na chudą dupinę, aż noga wysunęła się z cholewy, a Tadzio wylądował na ścianie. Gehenna zaczęła się, gdy rodzina, ogołocona z resztek dobytku, znalazła w okolicach Brześcia na ziemi niczyjej między frontem niemieckim i radzieckim. I każdy miejscowy chłop mógł z nimi bezkarnie zrobić, co chciał. Kiedy w końcu wrócili do Tomaszowa, Niemiec, który zajął całą posesję, ostrzegł, żeby nie próbowali tu przychodzić po raz drugi. Okupację przewegetował na posadzie ślusarza bez kwalifikacji i szmuglera nafty. Do późnej starości grozą przejmowało go wspomnienie podróży pociągiem zatłoczonym setkami podobnych jak on handlarzy, którzy nieustannie kopcili skręty, a przecież wystarczyła jedna iskra, by cały skład w sekundzie zapłonął jak pochodnia. Poza tym – partyzantka. Akowska. Najpierw na miejscu, potem w Kieleckiem. Było ryzykownie, ale naprawdę niebezpiecznie zrobiło się po wojnie, gdy do domów wracali koledzy z partyzantki - ludowej. I oni już wiedzieli, kogo – jako potencjalnego „żołnierza wyklętego” – wskazać lokalnemu UB. „Samochody UB zaczynają pojawiać się coraz częściej i nigdy nie odjeżdżają puste” – wspominał po latach reżyser. Trzeba było wiać.

 


Fot. Muzeum Kinematografii w ŁodziŹródło: filmpolski.pl

 

Możliwie najdalej, więc do Szczecina. Tu od razu wkręcił się do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego i rekompensował sobie okupacyjną biedę zażerając się sardynkami z puszek UNRR-y. No i zaczęły się pierwsze przymiarki do dorosłego życia. Miał latać zawodowo, ale skończyło się na kursie szybowcowym, zapisał się na Politechnikę, ale zupełnie nie rozumiał, co tam do niego mówią – nie miał przecież jeszcze matury. Jako desperado wysłał zgłoszenie do łódzkiej Filmówki, gdzie prof. Antoni Bohdziewicz przyjął go warunkowo na pierwszy rok. Zdecydowała próbka scenariuszowa, którą zanotował w poniemieckiej książce rachunkowej. O kupieniu zwykłego zeszytu w sklepie można było pomarzyć. Na uczelni filmowej było ciekawie, bo znalazło się tam sporo „freaków”. Młodziutki Wajda trzymał się z Konradem Nałęckim. Kto by pomyślał, że jeden nakręci „Ziemię obiecaną”, a drugi „Czterech pancernych”?

Zlądował tam też z przypadku Andrzej Munk. Był ofiarnym działaczem PPS-u i kiedy jego partię pochłonął na Zjeździe Zjednoczeniowym PPR, zrobiło się niebezpiecznie. I wtedy teść Munka – sam Cyrankiewicz – poradził mu, żeby się przechował w takiej niepoważnej szkółce w Łodzi. Więc Munk się przechował i tak powstała „polska szkoła filmowa”. Poza tym – nauka zawodu, przekupywanie operatora flaszką wódki, żeby po nocach puszczał filmy (początkowo tylko radzieckie, bo innych szkoła nie sprowadzała). I rozrywki w męskim akademiku z piętrowymi pryczami, gdzie przyszli filmowcy rozgrywali mecze hokejowe na podłodze. I aby się nie myliło, kto gra w jakiej drużynie, jedna grała w majtkach bez koszulek, a druga w koszulach bez majtek. Do kibicowania zapraszano grono koleżanek. Od 1949 roku władze zaczęły przykręcać śrubę. Przy wejściu zawisła tablica z rzekomym cytatem z Lenina: „Film jest najważniejszą ze sztuk”, a na zebraniach ZMP – wstępowały do niego zbiorowo całe roczniki – należało występować z regularnymi samokrytykami. Ale jak co drugi student występował z samokrytyką co trzeci dzień, to farsa wszystkim znacznie poprawiała samopoczucie.

Praca przy filmie zaczęła się od wpadki na posadzie asystenta Jana Batorego, reżysera filmu „Podhale w ogniu”. Chmielewski nie dopatrzył i w trakcie ogromnie kosztownej sceny zbiorowej pewien szlachcic przechyla kufel piwa tak zamaszyście, że jego denko w pewnym momencie wypełnia cały kadr. Z tym, że na denku stało napisane wołami „Muzeum Państwowe w Krakowie”. No i pierwsza samodzielna robota filmowa. „Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, ale też nie mam zamiaru ukrywać, że nakręciłem coś takiego” – tłumaczył reżyser po latach. Była to krótka fabuła, która pokazywała, jak Feliks Dzierżyński socjalizuje pewnego młodego złodziejaszka. W roli Dzierżyńskiego wystąpił Gustaw Lutkiewicz, a warto pamiętać, że mniej więcej w tym samym czasie debiutował w filmie aktor krakowski Gustaw Holoubek właśnie rolą Feliksa w filmie „Żołnierz zwycięstwa” Wandy Jakubowskiej. Potem było kilka mniej udanych przymiarek – a to filmowanie „Listów do prezydenta”, oczywiście Bieruta, a to praca nad pierwszym filmem o powstaniu warszawskim. Ten ostatni władze zablokowały, wolały, żeby Wajda najpierw nakręcił „Kanał”.

Na szczęście! Bo dzięki temu Tadeusz Chmielewski wreszcie znalazł się na właściwym miejscu – w komedii. Zrobiło się popaździernikowo, więc można już było nie kręcić polskiej wersji radzieckiego „Dygnitarza na tratwie”, ale coś objechanego, w stylu René Claira czy Jacquesa Tati. Pomysł nasunął się sam: Chmielewski przeczytał w gazecie notkę o chłopaku z prowincji, który na studia do Łodzi przyjechał o kilka dni za wcześnie. Akademiki jeszcze nie przyjmują, zlitowała się więc nad nim milicja i wzięła go na kilka dni „na twarde dechy” w roli aresztanta. Tylko teraz chłopaka zastąpiła śliczna, świeża i zjawiskowa Basia Kwiatkowska (lat 17!), która wygrała ustawiony od początku konkurs tę rolę w komedii „Ewa chce spać”. Ustawiony, bo chodziło o to, by zjawiła się Kronika Filmowa, pokazała i narobiła wokół filmu trochę szumu. Bo jak rzecz stanie się głośna, to różni decydenci nie będą mogli już tak otwarcie się wtryniać w robotę.

 


Fot. Muzeum Kinematografii w Łodzi
Źródło: filmpolski.pl


Fot. Muzeum Kinematografii w Łodzi
Źródło: filmpolski.pl

 

Obawy okazały się więcej niż uzasadnione. Jerzy Zarzycki, szef zespołu „Syrena”, w którym powstawał film, przeglądał w Warszawie materiały z wrocławskiego planu, które napływały do wywołania w Warszawie. Zwyczaj był taki, że pierwszy zdjęcia ogląda reżyser, ale Zarzycki chciał pokazać, kto tu rządzi. Obejrzał i stwierdził, że te scenki to jakiś absurd, że to w ogóle nie jest śmieszne i złożył reżyserowi propozycję nie do odrzucenia. Chmielewski uda, że się rozchorował i już on, Zarzycki, znajdzie kogoś, kto uratuje dziełko przed kompletna katastrofą. Przypomina to trochę późniejszą o 15 lat kolaudację „Rejsu” piwowskiego, podczas której różni dygnitarze od filmu dopytywali reżysera, dlaczego to ma niby być komedia. Przecież to tylko zwykli „ludzie pracy” płyną statkiem wycieczkowym i nie ma tu absolutnie niczego do śmiechu. Chmielewskiego jednak wsparł Bohdziewicz, który niezmiennie widział w nim potencjał. A jak na kolaudacji „Ewy…” wszyscy biegli na wyścigi gratulować Zarzyckiemu, że w jego zespole powstał taki świetny film, to ten zdecydował, że Chmielewski musi mu odpalić połowę ekstra premii, którą mu przyznano za „dobrą robotę”.

„Ewa chce spać” przyjechała z Festiwalu w San Sebastian w roku 1958 ze Złotą Muszlą, więc Chmielewski mógł się już rozglądać i wybierać. Próbował klasycznego kryminału i powstali „Dwaj panowie N” (’61), nęciła go farsa obyczajowa, więc siłę komiczna Krzysztofa Litwina wykorzystał w „Pieczonych gołąbkach” (’66), ale najbliższa była mu komedia, w dodatku wojenna. Więc najpierw „Gdzie jest generał?” (’63), a w końcu „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” (’69). „Od zawsze starałem się zapomnieć o tragizmie wojny – powie po latach w wywiadzie-rzece – a to puste miejsce w pamięci zajmowały z kolei stopniowo wspomnienia o humorystycznych sytuacjach, które przecież w czasie okupacji też się zdarzały”. W czasie kręcenia „Gdzie jest generał” przysiadł się do reżysera jakiś dziadyga, który opowiadał, jak to podczas wojny kiwał zarówno hitlerowców jak i własnych dowódców. A najbardziej dumny był z tego, że przeżył. To był bohater wojenny, o którego Chmielewskiemu chodziło. Cwaniak i bohater w jednym.

Pomysły na perypetie pościągał z literatury („Przygody kanoniera Dolasa” Kazimierza Sławińskiego), z rozmaitych wspomnień wojennych, wreszcie z własnej wyobraźni. Pozostawała kwestia aktora, który udźwignie tę postać. Początkowo Chmielewski był zdania, że tylko Wojciech Młynarski i nikt inny. Ale Młynarski miał już popodpisywane rozmaite kontrakty z estradą, festiwalami i telewizją na lata do przodu, więc kręcenie musiałoby się w którymś momencie posypać. Padło na Mariana Kociniaka. A ten został Frankiem już do końca życia, co nie zawsze mu leżało. „Choćbym zagrał najwspanialszą rolę w teatrze – żalił się po latach – dziennikarze dzwonią i namawiają, żebym opowiedział o tym filmie. A mnie się już czasem rzygać chce”.

Film pomyślany był jako dylogia, ale pomysłów było tyle, że Chmielewski szybko się zorientował, że starczy tego na część trzecią, a nawet czwartą. O czym radośnie zameldował władzom kinematografii, która miała w prezencie, a więc po kosztach, dostać w praktyce jeszcze jeden film fabularny. I tu – kubeł zimnej wody. Władzom wcale się nie podobało, że teraz trzeba będzie wszystko przefakturować, a że przy okazji powstanie fajny film, którego mogło nie być, władze miały w poważaniu. I z najwyższą niechęcią zgodziły się na część trzecią, ale już w żadnym wypadku na czwartą. A taśma z i tak nagranymi scenami została zwyczajowo przetopiona „na grzebienie”. Do dziś każda powtórka serii, którą i tak wszyscy znają na pamięć, gromadzi przed telewizorami po dwa miliony widzów.

 


Źródło: filmpolski.pl

 

Kolejny „złoty strzał” Chmielewskiego, komedia „Nie lubię poniedziałku” (’71) tez wzięła się z przypadku. Reżyserowi błąkał się po głowie pomysł scenariusza układanego na zasadzie „książki telefonicznej”. Że na przykład bardzo rozmaici ludzie zmuszeni są jakoś zahaczać o siebie, bo spotkali się w poczekalni u tego samego lekarza. Albo że niechcący zamienili się płaszczami ortalionowymi, co wcale nie było trudne w czasach, kiedy cała Polska chodziła w identycznych ortalionach. Decyzja zapadła nagle, bo Chmielewskiego wezwał jeden z najbardziej topornych i nierozgarniętych – nawet jak na realia kadrowe PRL-u - ministrów kultury, Czesław Wiśniewski. O nim mawiano, że do resortu kazał sprowadzić prostytutkę i fortepian, po tym, jak zadzwonili z KC z pretensjami, że „w waszym ministerstwie,  towarzyszu, coś, kurwa, nie gra”. Więc ten Wiśniewski  wyjeżdża z punktu – „nad czym pan teraz pracuje?” Chmielewski bał się odpowiedzieć, że nad niczym, bo jest kompletnie wyżęty po wyczerpujących zdjęciach do „Jak rozpętałem…” i potrzebuje odpocząć. Więc zaczął coś improwizować w deseń tej „książki telefonicznej”. Ministrowi się spodobało i zażądał scenariusza na jutro rano. Więc Chmielewski do piątej nad ranem opracowywał zarys, potem zmyślał jakąś chorobę, przewlekał, ale w końcu scenariusz dopiął.

Także dlatego, że od czasów studenckich nosił w tylnej kieszeni spodni rzecz dla scenarzysty i reżysera bezcenną – notes z ołówkiem. W nim zapisywał dziwaczne sceny, cytaty, powiedzonka, notatki z gazet. I jak musiał na chybcika wywatować gagami fabułkę komedii, która toczy się w warszawski poniedziałek, po prostu zmontował swego rodzaju „the best of” z tego, co miał w notesie. Z tych samych sytuacji Stanisław Bareja wykroiłby mocne, złośliwe, demaskatorskie kino. U Chmielewskiego jest inaczej – pogodnie, akceptująco. Ot, stanęła kwestia, jak namówić Bogdana Łazukę, o którym wiadomo było powszechnie, że jest zaprzyjaźniony z wódeczką, żeby zagrał siebie samego, czyli narąbanego aktora, który o świcie wraca do domu trajektorią torów tramwajowych. A Łazuka przyjął propozycję bez mrugnięcia, bo wiedział, że Chmielewski krzywdy mu nie zrobi. Miał rację! Do dziś na kolejnych jubileuszach wręczają mu korbę, żeby łatwiej mu było wrócić do domu.

O panu Tadeuszu, jego i polskim losie, o jego filmach można by jeszcze długo, ale kartka się kończy. A ponieważ reżyser patrzy na nas teraz z chmurki, możemy zrobić jedno – szeroko się do niego uśmiechnąć.

 

 

 

piątek, 28.04, godz. 18:00

sala kinowa KOK

WSTĘP WOLNY

 

Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

DKF 28.04. "Nie lubię poniedziałku"
Podsumowanie dyskusji

W trakcie posiedzenia egzekutywy zgromadzony aktyw wyraził pełne poparcie dla polityki Partii, która dawała aż nadto materiału do powstania takich komedii.

Aktyw zapoznał się z utworem filmowym z poczuciem, iż należy powracać do trwałych podstaw, na których wznosiliśmy obecny kształt życia zbiorowego oraz umacnialiśmy się po linii osobistej.

Niech żyje i rozwija się polska komedia filmowa!

Precz z komedią imperialistyczną!

 

 

  

 

 

Patronat medialny: