Małe szczęścia - 10 czerwca

 

reżyseria: Daniel Cohen
scenariusz: Daniel Cohen / Olivier Dazat
gatunek: Komedia
produkcja: Belgia / Francja
premiera: 9 września 2020 (świat) 

 

Po tygodniowej przerwie zapraszamy na spotkanie Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota. Przed nami seans francuskiej produkcji "Małe szczęścia" - w głównych rolach Bérénice Bejo i  Vincent Cassel. Po filmie zapraszamy na dyskusję z krytykiem. Poniżej tekst prelekcji, którą Wiesław Kot osobiście wygłosi przed seansem.

 

 

Dzisiejszego wieczoru mamy, drodzy Państwo, film lżejszy niż zwykle, choć niepozbawiony ciężaru – i może nie tyle ciężaru, co smaczku dydaktycznego. Wiadomo, że filmy pozbawione tego typu wkładu nie mają prawa do obecności na naszym ekranie. Więc film francuski pod tytułem „Małe szczęścia” sprzed lat dwóch. Film, którego na naszych ekranach prawie nie było ze względu na pandemię. Więc teraz nasuwa się okazja, by mu poświęcić chwilę. Krytyka pisała, że to dzieło lekkie, urokliwe, o konstrukcji piankowej. Zwiewna francusko-belgijska komedia ze szczyptą dydaktyki. Ale zanim przejdziemy do rzeczy, przedstawiamy sprawców.

 


Daniel Cohen

 

Za  scenariusz i reżyserię filmu odpowiada Daniel Cohen, Francuz pochodzenia tunezyjskiego, wyspecjalizowany w filmach lżejszych. Jeśli ktoś jest tematem zainteresowany i ma lepszą pamięć, może kojarzyć monsieur Cohena z filmem „Faceci od kuchni” sprzed dziesięciu lat. Tam w żartobliwej formie pokazał starzejącego się szefa kuchni, który zmaga się z nowym dyrektorem całej sieci restauracji, ponieważ dyrektor zamierza zastąpić tradycyjną kuchnię francuską poprzez wprowadzenie żywienia na sposób ultranowoczesny, czyli przy pomocy kuchni molekularnej. I z tego zamachu na tradycyjną francuską sztukę kulinarną wynika nieco zabawnych perypetii. W naszym filmie Daniel Cohen pokaże się też osobiście w roli starszego sprzedawcy, przełożonego debiutującej pisarki. 

 


Bérénice Bejo

 

Nieco szerzej w świecie filmu znani są frontmani tej produkcji, aktorzy, a wśród nich przede wszystkim Bérénice Bejo. To aktorka francuska pochodzenia argentyńskiego, z tym że jej rodzice uciekli z Argentyny z Bérénice jako zaledwie trzyletnią dziewczynką, w obawie przed tamtejszą dyktaturą wojskową. Jej tato był argentyńskim reżyserem i dość wcześnie zapisał dziewczynkę do szkoły teatralnej, a także wprowadził cotygodniowy obrzęd rodzinnego oglądania filmów z kaset video i komentowania ich z dzieckiem. Bardzo to było dla dziewczynki pouczające i wciągające; zaraziła się ojcowską fascynacją filmem i teatrem. Z czasem trafiła na ekran, najpierw telewizyjny, w reklamach i filmach krótkometrażowych, potem na drugi plan do filmów kinowych i tutaj też wygrzała sobie stałe miejsce. Na planie filmowym poznała Michela Hazanaviciusa, który niebawem wyreżyseruje znany na całym świecie film „Artysta”, który miał się okazać hołdem dla starego kina i żywiołu sztuki filmowej. Ona sama wystąpiła w tym filmie i za swoją rolę dostała nawet nominację do Oscara w kategorii aktorka drugoplanowa. Sam film „Artysta” zdobył, przypominam, w roku 2012 aż pięć Oscarów. „Artysta” stał się dla niej trampoliną do dalszych sukcesów - wystąpiła na przykład w filmie „Przeszłość”, ogromnie szanowanego i nagradzanego reżysera z Iranu Asghara Farhadiego. A tu na nasz użytek udowadnia, że jest aktorką zdolną, a także pełną lekkości i wdzięku.

 


Vincent Cassel

 

Przywołajmy jeszcze jedną gwiazdę dzisiejszej produkcji, aktora, którego na pewno łatwo rozpoznajemy na pierwszy rzut oka, choć tu nosi okulary, ponieważ na ekranie figuruje raz po raz. To Vincent Cassel. Cassel to rodowity Paryżanin, potomek rodziny aktorskiej, który także wcześnie zaczął aspirować do świata filmowego. Na początku, jak zwykle, przez udział w reklamówkach. W pierwszej reklamówce, w której wystąpił w roku 1994 zachwalał samochód Renault Clio. Sam przyjeżdżam do Państwa najnowszą, bo zaledwie zeszłoroczną wersją tego modelu. Poza samochodem, reżyserzy filmowi dostrzegli w nim młodzieńca przystojnego, o żywej inteligencji, z pomysłami na podsuwane mu postacie, i dlatego od lat dziewięćdziesiątych Vincent Cassel przyjmował rolę za rolą. Na jednym z planów filmowych poznał włoską piękność ekranową Monicę Bellucci i niebawem się pobrali. Z tych świeższych tytułów możemy pamiętać Cassela w filmach „Doberman”, „Braterstwo wilków”, „Nieodwracalne”, a także w amerykańskich „Ocean’s Tewlve” i „Ocean’s Thirteen” z serii filmowej opowiadającej o paczce rabusiów napadających na kasyna w Los Angeles. No i ten repertuar się nawarstwia; możemy pamiętać Vincenta Cassela na przykład z filmu „Czarny łabędź”, gdzie zagrał z Natalie Portman, albo w filmie „Piękna i Bestia”, gdzie wcielił się w rolę tej ostatniej. Kino anglosaskie wypożycza go sobie coraz częściej – mogliśmy go zobaczyć na przykład w „Ultimatum Bourne’a” jakieś pięć lat temu. Film taki sobie, zwykły sensacyjniak, ale zarobił 400 milionów dolarów i żeby to osiągnąć, potrzebował miłych twarzy i inteligentnych aktorów. A na użytek naszego obrazu Vincent Cassel potwierdza, że jest twórcą giętkim, wydajnym. Jak mówią Anglosasi o takich: actor flexible, czyli taki, który łatwo wchodzi w rolę. Reżyser ma z nim wygodę, nie musi go przyuczać. Zdaje się po prostu na jego inteligencję.

 

 

Przejdźmy więc do samego filmu i zobaczmy, jakie danie to grono artystyczne nam przygotowało. Jest Francja, więc nie dziwimy się specjalnie, iż rzecz zaczyna się od stołu, od kolacji w przyjemnej restauracji, do której zasiadają rytualnie dwa małżeństwa w wieku lekko powyżej średniego. Wszyscy mocno osadzeni w życiu, które najzwyczajniej w świecie lubią i generalnie całe to status quo bardzo im odpowiada. Sami też nawzajem lubią się i szanują, choć nierównomiernie, bo jedna z pań, skromna Lea, w tej właśnie roli Bérénice Bejo, zyskuje raczej pobłażanie i cierpliwą wyrozumiałość niż szacunek. Jest wyciszona, skromna, zdystansowana, niepewna swej wartości, chętnie trzyma się z lekka na uboczu. To jednak tylko częściowo jest jej wybór, bo gdy się bliżej przyjrzeć. Okaże się, że ona po prostu została obsadzona w takiej roli. Jej własny mąż i ci przyjaciele przywykli po prostu do tego, że ją nieustannie umniejszają, krytykują, czasami wstawiają do kąta. No i dzięki temu czują się odrobinę lepsi.

Ona się do tego przyzwyczaiła, ale się z tym nie pogodziła. A tu całkiem nagle ta szara myszka oświadcza, że zamierza zostać pisarką. Coś tam już naskrobała, nawet pokazała znanemu pisarzowi, ten zachęca ją do kontynuowania wysiłków i te rewelacje towarzystwo przyjmuje również z pobłażaniem, bo niby cóż takiego zwykła gospodyni domowa miałaby do powiedzenia szerokiemu światu? A tu nie dość że powieść Lei zostaje wydana, to jeszcze się podoba, a nawet robi furorę. A to w tym ustabilizowanym towarzystwie oznacza wyłom, oznacza zburzenie proporcji, do których się przyzwyczaili; nowe rozdanie ról, wejście na huśtawkę. Przecież nikt ich nie uprzedził o nadciągających zmianach. Oni wszyscy są na ten sukces kompletnie nieprzygotowani, przecież wszystko miało trwać jak dotąd. A tu nie dość że Lea wystrzeliła z tą swoją karierą, to jeszcze jej męża w pracy podgryza młodsza konkurencja, a i przyjaciołom nie wiedzie się tak dobrze, jak by sobie życzyli.

 

 

Powstaje więc nowe pytanie – jeżeli ich wszystkich zdołała prześcignąć ta szara myszka, i to prześcignąć w sposób brawurowy - to ile jest warta ich własna kariera, ich status quo, ich dobre mniemanie o sobie? Może to całe wcześniejsze samozadowolenie i dobre mniemanie o sobie to była iluzja. A teraz oni wszyscy na tle tej Lei stają się po prostu mali i śmieszni. I tu należałoby zweryfikować znane nam choćby z wiersza Mickiewicza powiedzonko, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

Bo film odwraca tę zasadę. Mówi mianowicie, że prawdziwych przyjaciół poznajemy wtedy, kiedy osiągamy sukces. Bo dla przyjaciół pozornych nasz sukces może być nie do zaakceptowania. Nie tylko dlatego, że nam się powiodło, ale z tego powodu, że nie powiodło się im. Wtedy na tej pozornie żyznej glebie przyjaźni rodzi się inne niszczące, rujnujące uczucie, uczucie zazdrości. Bo generalnie wszystko jest w porządku, jeżeli inni z naszego otoczenia, zwłaszcza z kręgu przyjaciół, miewają się tak samo jak my, a najlepiej, żeby mieli się troszeczkę gorzej. I teraz ci pozorni przyjaciele mogą się okazać najgorszymi wrogami; po prostu nie umieją, nie są w stanie, nie potrafią przebaczyć sukcesu we własnym otoczeniu. A wrogami najgorszymi są dlatego, iż znają nasze słabości i wiedzą jak celnie uderzyć. Co tutaj obejrzymy sobie na przykładzie postępków Karine, rzekomo najlepszej przyjaciółki tej niespodziewanej autorki sukcesu literackiego. Nikt tak jak ona nie wie, w jaki sposób najbardziej skutecznie podciąć skrzydła swojej przyjaciółce. Działając wprost, w oczy, poza oczami i jeszcze strzelając w plecy.

 

 

Okazuje się, że wszystkie nasze związki międzyludzkie, zwłaszcza te dotyczące osób bliższych, to kwestia alchemii i równowagi. Należy na nie bardziej uważać, głębiej analizować i pielęgnować je staranniej niż to zwykliśmy czynić. A wszystko prewencyjnie, żeby – gdy przyjdzie czas – nie bać się własnego sukcesu. Ale kiedy sukces stanie się udziałem kogoś z bliższego otoczenia, nie dać się pochłonąć zielonookiemu demonowi zazdrości.

Bo cóż? Tak już jest wszędzie na świecie, ale także u nas, że przyjacielowi możemy wybaczyć bardzo wiele, nawet zdradę, niewierność w przyjaźni. Ale sukcesu to my mu już nie wybaczymy nigdy.

 

 

 

Piątek, 10.06, godz. 18:00

sala kameralna KOK

WSTĘP WOLNY

 

Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

DKF. 10.06. „Małe szczęścia”

Podsumowanie dyskusji

 

Lekka komedia na poważny temat – w dodatku temat stary jak świat...

Na początku stanęło pytanie, czy można się przyjaźnić z „parą bufonów”? Z ludźmi bezinteresownie zazdrosnymi, zawistnymi, samolubnymi. A dotyczy to nie tylko przyjaciół – własny mąż także nie uniósł sukcesu żony-sprzedawczyni-pisarki. Kiedy go „przeskoczyła” – wypisał się ze związku. 

Poza tym wielu ludziom wydaje się, że zaistnienie w jakiejś branży z sukcesem jest takie proste. „Zacznę gotować – i już będę doskonałą kucharką; zacznę pisać i już będę świetną pisarką… A przecież to tak nie działa”. 

Nasza filmowa pisarka odniosła sukces, bo - jak podkreślaliśmy – „miała w sobie to >coś<”. Nawet wtedy, kiedy doradzała klientce kupno odpowiedniego płaszcza, nie skupiała się na rozmiarze, lecz zastanawiała się, czy ten strój pasuje akurat do tej kobiety. Czyli umiała rozpoznać i zinterpretować osobowość. I to jest podstawą twórczości, a nie sama przyjemność z fotografowania siebie przy biurku i wrzucania zdjęcia do sieci.

Zwracaliśmy uwagę, jak powstaje ta - było nie było, ale jednak coś warta - literatura. A powstaje w przerwach między jednym a drugim klientem, notowana pospiesznie na kolanie. A przecież autorka nie pisze byle czego. Notuje po prostu swe wnikliwe obserwacje. Tak właśnie często rodzi się wielka, a co najmniej interesująca literatura. Nasza noblistka, Olga Tokarczuk, przez wiele lat w nieustającej podróży po świecie, zapisywała swoje książki w pierwszej, przymiarkowej wersji na zużytych biletach lotniczych, na odwrotach kwitów, na kartkach wydartych z notesu. Bo wielka literatura nie bierze się - mówiąc metaforycznie - z posuwania długopisem po papierze. Ona rodzi się z uważności, z inteligentnej obserwacji, z umiejętności wczucia się w świat innych ludzi. Samo pisanie to - cóż, tylko protokołowanie własnego myślenia. I jeszcze - pisanie to odrzucanie tego, co zbędne, tego, co ktoś powiedział już przed nami. Odrzucanie tego balastu po to, żeby zostało tylko to co oryginalne, co własne, jedyne na świecie. Tym właśnie różni się tworzenie literatury od sytuacji, kiedy ktoś, jak przyjaciółka Lei, kocha samo bycie pisarzem. Tę pozę, ten blichtr i jeszcze „słitfocie” nad białą kartką, wysyłane na fejsa. 

 

 

 

 

Patronat medialny: