Setki bobrów - 23 sierpnia
reżyseria: Mike Cheslik
scenariusz: Mike Cheslik, Ryland Brickson Cole Tews
gatunek: Komedia, Przygodowy
produkcja: USA
"Setki bobrów" to nasza propozycja na kolejne spotkanie Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota. Czarno-biała komedia, jazda bez trzymanki - musicie to zobaczyć! Przed seansem autorska prelekcja wygłaszana przez krytyka, a po filmie dyskusja. Tekst prelekcji dostępny przedpremierowo poniżej.
Mili Państwo,
W ramach naszych filmowych spotkań oglądamy zazwyczaj dzieła o sporym ciężarze problemowym. Często są to poważne, zawiesiste dramaty. To jest zgodne z myślą przewodnią naszego przedsięwzięcia, iż w świecie kulturowej popeliny warto zaprzątać oczy i umysł raczej tym, co skłania do refleksji, niż tym, co pozwala tylko zabijać czas. Jakbyśmy tego czasu mieli w nadmiarze. Nie powinniśmy jednak tracić z oczu faktu, iż kino – także to artystyczne, które jest w centrum naszego zainteresowania – oddycha wieloma płucami. Raz po raz próbuje więc nowych stylistyk, zdarza się, iż bawi się sobą, wraca do własnej historii, ćwiczy rozmaite konwencje. Słowem – uprawia beztroską filmową kaligrafię. Daje upust zwariowanym koncepcjom, brawurowej fantazji, abstrakcyjnym gagom.
Dziś właśnie, na zasadzie wyjątku od reguły, jako wytchnienie po wyjątkowo upalnym w tym roku lecie, prezentujemy taki niezobowiązujący filmowy oddech, takie „nie wiadomo co”. Rzecz nazywa się „Setki bobrów”; produkcja amerykańska; gatunek komedia łamane przez przygoda. Od siebie dodam – jazda bez trzymanki. Film z roku 2022, u nas kinową premierę miał w lutym tego roku.
Wyszło to szaleństwo spod reżyserskiej ręki twórcy nazwiskiem Mike Cheslik, który ma już na koncie trzy podobnie odjechane produkcje. To amerykański eksperymentator filmowy, gwiazdka przeglądów typu Fantasia Internetional Film Festiwal, które to imprezy gromadzą produkcje nieprzystające do niczego, co wcześniej pokazywano na ekranach, wywodzące się ze śmiałych fantazji twórców, o których powiedzieć, że podążają odrębnymi ścieżkami, to tyle, co nic nie powiedzieć. Ponieważ tworzą kino całkiem osobne, chciałoby się powiedzieć, odjechane, filmowy borderline.
Taki też jest film „Setki bobrów”. Zaśnieżone pustkowie, zrujnowany mężczyzna, który próbuje zrobić karierę jako traper. Baśń w konwencji komedii slapstickowej typu Buster Keaton czy Charlie Chaplin, a także z wycieczkami w stronę innych konwencji, np. gry komputerowej. Gagi filmowe zdradzają podobieństwo do komedii slapstickowej lat 20., np. do serii „Abbott i Costello” czy „Flip i Flap”. Jednak, ci którzy oglądali „Gorączkę złota” z Charliem Chaplinem rozgrywającą się w Klondike, od razu chwycą zaproponowaną tutaj konwencję. Inne tropy wiodą w kierunku „Władcy Pierścieni”, gdzie oglądamy Mordor, wiemy, że tam jest fatalnie, ale rozumiemy też, że bohaterowie muszą się z tym zmierzyć i wejść na ten ponury teren. Film odsyła także w stronę opowieści o Sherlocku Holmesie i Doktorze Watsonie. A główny bohater ustylizował swoje ruchy na zachowania ekranowe Jackiego Chana, gwiazdy filmów kung-fu. Film to także wycieczka w stronę tzw. bonderów, czyli filmów z Agentem 007. Ostatecznie tam sceny walki, pogoni, strzelanin czy porwań są nie mniej absurdalne niż to, co zobaczymy na ekranie. Po prostu publiczność uwielbia sceny akcji, które przez swą dziwaczność nie miałyby prawa zdarzyć się w realnym życiu. A w tym eksperymencie filmowym mamy to samo, tyle że dociśnięte, doprowadzone do absurdu. Mamy tutaj strzałkę w kierunku dramatu sądowego, a nawet wysokobudżetowych, choć nie najmądrzejszych, filmów z tzw. stajni Marvela, wyspecjalizowanej w superbohaterach. Krytycy dopatrzyli się odniesień do telewizyjnych programów, które w świecie anglosaskim mają zbiorczą nazwę „You’ve Been Framed”, czyli zostałeś wkręcony. Widzowie mają wtedy czystą uciechę z faktu, jaki inni ludzie zostali postawieni w kłopotliwej sytuacji.
Film zresztą kręcono partiami. Twórcy zebrali wystarczająco dużo pieniędzy, aby nakręcić pierwszą krótką część, co zajęło im cztery tygodnie. Ten materiał pokazano inwestorom, którzy wyłożyli sumy potrzebne do nakręcenia reszty filmu. Wszystkie koszty zamknęły się kwotą 150 tysięcy dolarów, czyli w porównaniu z przeciętną amerykańską produkcją filmową rzecz kosztowała tyle co nic. Bo np. stroje bobrów twórcy zakupili online ze strony internetowej oferującej chińskie maskotki; zęby dokleili im sami filmowcy, potem trzeba było wykonać 1500 efektów wizualnych, co zajęło kolejne dwa lata. Film kręcono na obszarach wiejskich stanów Wisconsin i Michigan przez dwanaście tygodni, zimą na przełomie roku 2019/20. Część ujęć wykonano metodą green box, czyli pokładania tła, np. leśnego, kiedy akcja kręcona jest w zwykłym mieszkaniu. Samo kręcenie „Setek bobrów” w plenerze było niemal tak wyczerpujące, jak kręcenie ”Bonda”, z tym że „Bond” ma gigantyczny budżet, a ten film miał nieporównanie mniejszy. W dodatku to wszystko trzeba było wciągnąć na pewną wysokość, w górach, przy bardzo niskiej temperaturze, i to dosłownie na własnych plecach; a w lesie zalegało pół metra śniegu. No i te filmowe rekwizyty, z których żaden nie powinien mieć normalnych rozmiarów. Wszystko jest tutaj razy dziesięć. Aktorzy byli więc także woźnicami sań, kierowcami ciężarówki, które własnymi rękami rozładowywali. Było to wyczerpujące do tego stopnia, że kiedy na planie filmu padał klaps, aktor był już nieludzko zmęczony wnoszeniem sprzętu na plan.
Ten film polega na wymyśleniu własnego, niezwykle odrębnego rodzaju języka wizualnego i oczekuje, że widzowie będą go studiować, do czego zachęca pożyczony z gier video numeryczny pasek, który pokazuje postępy myśliwego, tak jak pokazuje postępy gracza w zaliczaniu kolejnych punktów czy stref. Ta gra niekiedy nawet „przeskakuje do przodu”, jak w wypadku gracza, który niecierpliwie resetuje grę, bo orientuje się, że zrobił za małe postępy. To, co oglądamy na ekranie, jest jedną z najlepszych, choć niezamierzonych, reklam idei, że cały świat filmowy można stworzyć naprawdę tanim kosztem, jeżeli ma się wyrazistą wizję i jeżeli nie boi się ciężkiej pracy. Takich przykładów kino zna zresztą sporo, by przywołać tutaj „Głowę do wycierania” Davida Lyncha, film „El Mariachi” Roberta Rodrigueza czy filmy Wesa Andersona w rodzaju „Grand Budapest Hotel”. Pamiętajmy też, że jak grupa Monty Pythona kręciła historyczny dziś obraz „Monty Python i Święty Graal”, a nie było ich stać na wypożyczenie koni, to aktorzy po prostu podskakiwali w miejscu, a inni uderzali połówkami skorup kokosa, aby zasugerować odgłosy kopyt na bruku.
Powiedzmy od razu, że takie filmy nie mają szansy u standardowej publiczności kinowej, za to ogromnie bawią krytyków filmowych. Publiczność by dziełko odrzuciła, ponieważ nic z niego nie rozumie, ponieważ przyzwyczajona jest do fabuł, które trzymają się utartych konwencji, a jeżeli od nich odstępują, to tylko na dwa kroki, a i to, jeżeli producent pozwoli. No i w całą fabułę została włączona kwestia polowania na zwierzęta w celu zdobycia ich futer. A ten temat wydaje się w chwili obecnej tematem cywilizacyjnym, nota bene, aktualnym także w Polsce, gdzie trwa dyskusja o celowości zabijania czy hodowania zwierząt na futra. Film był dystrybuowany na całym świecie w sieci Video On Demand, czyli filmów na życzenie oglądanych z domowego telewizora.
Poza tym ludzie ubrani w dość umowne kostiumy bobrów przypominają różnych tego typu przebierańców, począwszy od Białego Misia na Krupówkach aż po żywe reklamy rozdające ulotki w pasażach handlowych albo tańczące przed sklepami i reklamujące wyprzedaż w trakcie jego upadłości. Oczywiście można na to wszystko machnąć ręką i powiedzieć, że to jeden wielki stek nonsensów, ale widoczne na ekranie spiętrzenie głupoty wymyślone jest z taką precyzją, że ta głupota przekracza samą siebie. Jest to jeden z takich filmów, które właściwie nie powinny były zaistnieć. No, chyba że przypomnimy, iż twórcy wpadli na ten pomysł podczas pijatyki w jednym z barów w Milwaukee. No i wtedy nie musimy już pytać, jak coś tak jednocześnie głupiego i wspaniałego mogło się kinu przydarzyć.
Na Instagramie zaroiło się od obrazków, w których filmowe bobry wstawiono w ikoniczne plakaty filmowych arcydzieł. Że niby wszystkie te filmy można opowiedzieć w konwencji bobrowej. Może to i prawda. W każdym razie bobry się rozpanoszyły.
Krytyka pisała, że film uaktywnia rzadko używane w naszym mózgu synapsy, czyli połączenia między neuronami. Zmusza także do myślenia o tym, czym mogłoby być kino oprócz wszystkiego, czym już jest. No i jest to dziełko, z którego będą czerpać inspirację następni filmowi wariaci, a widzowie, daj Boże, zaliczą chwilę wytchnienia na otwarcie weekendu w schyłkowy sierpniowy wieczór. A gdyby Państwo wracając z kina spotkali jakiegoś bobra, proszę go ode mnie pozdrowić. Gdyby było ich więcej, proszę je ignorować. Gdyby były ich setki, proszę natychmiast dzwonić na milicję.
piątek, 23.08, godz. 18:00
sala kinowa KOK
wstęp wolny
DKF 23.08 „Setki bobrów”
Podsumowanie dyskusji
Film o bobrach okazał się sporym wyzwaniem. Nie z powodu, że taki nieprzystępny, lecz dlatego, że taki odmienny. Że takie to – ni to, ni sio. Niektórzy spektatorzy rezygnowali, zapewne w przeświadczeniu, że istnieją mniej odjechane sposoby zainicjowania weekendu. Mają wpisaną nieobecność, ale usprawiedliwioną. Ci, którzy wytrwali, byli zdania, że opowieść o bobrach, to w gruncie rzeczy historia o nas samych. Tylko skondensowana i w przebraniu. Bo zawierała i śmiech, i płacz – tak jak powinna. W sumie: wypuściliśmy się na boczne drogi, głównie dla draki, ale – spokojnie! - już następnym razem wrócimy na szlak.
Patronat medialny: