Beat the Devil - 23 września

 

reżyseria: John Huston
scenariusz: John Huston / Truman Capote
gatunek: Dramat / Komedia / Kryminał / Przygodowy / Romans
produkcja: USA / Wielka Brytania / Włochy
premiera: 24 listopada 1953
Film dostał 1 nominację.

 

W ramach Poznańskiego Festiwalu Kryminału Granda i stacji sensacji w Kościanie, zapraszamy na projekcję filmu "Beat the Devil" Johna Hustona. W roli głównej Humphrey Bogart. Seans w ramach piątkowych spotkań Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota. Przed projekcją autorska prelekcja krytyka, a po filmie dyskusja. Zapraszamy na kryminalny piątek w Kościanie - więcej informacji TUTAJ.

 

 

 

Nasz dzisiejszy, piątkowy seans w ramach Dyskusyjnego Klubu Filmowego stał się częścią Poznańskiego Festiwalu Kryminału GRANDA, a właściwie jego filialnej ekspozytury. Jak piszą organizatorzy: "Porywamy się na nowe formy tj. studio premier, warsztaty literackie i wykłady nadspodziewane, mamy nadzieję, że spełnimy Wasze oczekiwania. Warunkowo choćby!" Cieszymy się z tej troski i sami sobie też tego kryminalnego dobrostanu przymnażamy, organizując seans filmu kryminalnego. Ale, żeby nie przypominał on jednej z setek, a może i tysięcy opowieści typu "zabili go i uciekł", jakimi od świtu do nocy karmią nas dziesiątki kanałów telewizyjnych, zwracamy się w stronę historii. Na wieczorną lekturę wybieramy film, który ma już gotowe, stałe miejsce w historii kryminału ekranowego, ponieważ do kin wszedł w listopadzie roku 1953, a więc niemal równo 70 lat temu. Przenosi nas – w każdym sensie – w inne czasy. Pamiętajmy o tym podczas projekcji! Rzecz nazywa się "Pobij - czy - pokonaj diabła", inni tłumaczą tytuł również jako „Kto pierwszy, ten lepszy”, w każdym razie w oryginale figuruje on jako  - "Beat the Devil" i wyreżyserowany został przez mistrza gatunku Johna Hustona. Do scenariusza, który napisali do spółki sam Huston i początkujący wówczas pisarz Truman Capote, ten sam, który za lat pięć napisze również sfilmowane opowiadanie "Śniadanie u Tiffany'ego", a potem słynne opowieści "Z zimną krwią" czy "Inne głosy, inne ściany", a niedawno, w roku 2005,  sam Capote stał się bohaterem filmu biograficznego.

 


 

W każdym razie John Huston, który najbardziej znany jest z fundamentalnego dzieła w historii czarnego kryminału, filmu "Sokół maltański" z 1941 roku, postanowił opowiedzieć po latach podobną historię, nawet częściowo z tymi samymi aktorami, tyle że mniej ponuro i mniej serio. Odciążyć ją po prostu. W rezultacie otrzymujemy – że się tak wyrażę – „czarny kryminał” w wersji buffo, a więc niepoważnej, parodystycznej. Jakby twórcy chcieli na chwilę spuścić powietrze z tych ponurych i krwawych historii detektywistycznych, w jakich specjalizowali się w tamtych czasach Dashiell Hammett czy Raymond Chandler. Bo – pozornie wszystko jest tu jak w rasowym kryminale – jest grupa zdeterminowanych opryszków, jest angielski lord, jest piękna blondynka, żona lorda, jest także rasowy Amerykanin. Wszyscy spotykają się w jakimś „nigdzie”, czyli w małym portowym miasteczku na południu Włoch w drodze do Afryki, gdzie czeka na nich bajeczna fortuna, o ile okażą się dostatecznie przebiegli, bezwzględni i uprzedzą konkurencję. Ale tak to wygląda na pierwszy rzut oka, bo już na drugi cała rzecz rozłazi się w szwach. Panie to trzpiotki, plotkarki i mitomanki, angielski lord jest lordem tylko z wyglądu, a ci bezwzględni dranie to nieudacznicy i typy zdrowo szurnięte. Oglądamy więc „czarny kryminał” na etapie dekompozycji. Ot, taki bibelot z dawnych lat, rzecz do pooglądania, cytacik z dawnego kina. Dodajmy, że scenariusz, poza ramowymi założeniami, powstawał wprost na planie filmu, pisany dosłownie z dania na dzień. Czasami daje to warte uwagi rezultaty, bo w takim trybie pisano choćby słynną "Casablancę" z Humphreyem Bogartem. A partnerująca mu Ingrid Bergman nie mogła się doprosić reżysera w kwestii bliższego wyjaśnienia, kogo ona właściwie w tej historii gra i jaki będzie dalszy rozwój historii kleconej na planie z dnia na dzień. Tu rzecz dotyczy intryg, mających na celu kupno ziemi w Kenii, ziemi zawierającej bogate złoża uranu. A warto pamiętać, że czasy realizacji filmu to epoka w której sprawy związane z energią jądrową wyjątkowo mocno rozpalały wyobraźnię masowej publiczności. Film ma charakter przygodowy, więc dzieje się tu znacznie więcej niż w standardowym czarnym kryminale, gdzie akcja często skupiała się na jednym morderstwie, na jednej intrydze lub na jednym napadzie na bank. Ten film przypomina raczej konwencję typu "Poszukiwacze zaginionej arki". Płynie tak sobie, trochę jak ruchoma fototapeta.

Na planie filmu też było ostro - Humphrey Bogart stracił kilka zębów w trakcie wypadku samochodowego. W niektórych zbliżeniach nawet widać, że nie wszystkie zęby są jego. Protezy są rażąco innego koloru. Poza oczywistą kontuzją i bólem, pojawił się taki problem, iż Boogie nie był w stanie na bieżąco poprawnie nagrywać w studiu tak zwanych postsynchronów, czyli dialogów do sfilmowanych właśnie scen i w tej sytuacji producenci zatrudnili młodego, nikomu nieznanego jeszcze aktora, który posiadł umiejętność doskonałego imitowania głosów znanych postaci. I to on nagrywał dialogi w zastępstwie za kontuzjowanego Bogarta. Tego aktora wszyscy państwo znacie. To Peter Sellers - najbardziej znany z roli inspektora Clouseau w serii filmowej o "Różowej Panterze".

 

 

Rzecz nie byłaby może warta takiej uwagi, gdyby nie najlepsza w tamtym czasie na świecie ekipa, jaką zastajemy na planie. Bo oto Humphrey Bogart we własnej osobie. Można o nim bez końca, a my poprzestańmy na kilku impresjach. „Nigdy nie powinienem był zmieniać whisky na martini” - takie były ostatnie słowa, jakie Boogie powiedział na tym łez padole. Uściślijmy. Śmierć, która po niego przyszła, okazała się wyjątkowo perfidna. Z początkiem roku 1956 zdiagnozowano u Humpreya raka przełyku. Operacja trwała dziewięć godzin, rekonwalescencja kilka miesięcy. Aktor się nie skarżył. Popijał jak dawniej, ale teraz żona, Lauren Becall, podawała mu zamiast whisky martini – tak chcieli lekarze. Spracowany i chory przełyk wytrzymał jeszcze tylko rok. Humphrey Bogart zmarł 4. stycznia 1957 roku, a jego ostatnie słowa wyrażały żal, że musiał zrezygnować z whisky na rzecz martini.  Na taką piękną śmierć musiał jednak pracować długo i wytrwale. Z whisky był zakumplowany od czasów prohibicji. Co wieczór wpadał na zaplecza zaufanych barów Nowego Jorku – ostatecznie cały dzień uganiał po mieście jako goniec. A jak mu się ciut lepiej wiodło – tyrał jako robotnik nr 37 przy taśmie w fabryce herbatników. Ale na zapleczu takiego baru koło pierwszej w nocy czuł już w kieszeni dno. Wstawał, walił pięścią w stół i ogłaszał, że wyzywa wszystkich na szachową symultankę. Kto przegra, płaci jednego – ówczesnego! – dolara. Stoi! I Humphrey golił „szachistów” jak leci. Z tym, że jeden się kiedyś wkurzył, dzięki czemu miliony widzów pamiętają, że Bogart miał twarz pooraną nie tylko zmarszczkami, ale i tajemniczą blizną.

Musiało jednak minąć parę lat, zanim Humphrey zrozumiał, że na szklaneczkę (dwie, a nawet trzy) łatwiej zarobić w teatrze niż przy taśmie. Zatrudnił się na Broadwayu ze specjalnością: lokaj. Za pierwszym razem zagrał nawet lokaja japońskiego i musieli mu oczy zrobić specjalną kreską. Sprawdził się. Do tego stopnia, że od lokajów mniejszości etnicznych przeszedł do kamerdynerów w rezydencjach typu Carnegie czy Rothschild. O, w tej sytuacji to już stawiano mu w barach whisky na kredyt (rekord oczekiwania przez szefa na wyrównanie rachunku: 18 miesięcy). Ale przedobrzył. Następnego dnia tak mocno dmuchał „arystokratom” w twarz wczorajszą whisky, że musiał się pożegnać Broadwayem.

 


 

Nie szkodzi! W Hollywood zawsze jest popyt na dobrego „lokaja” czy gangstera (trzeciego od lewej). A jak Humprey zagrał gangstera w dziesięciu filmach, to miał otwarty kredyt aż w sześciu całkiem przyzwoitych barach. I to zrobiło z niego gwiazdora. Bo na casting do roli wypalonego gangstera w filmie „Skamieniały las” stawił się po trzydniówce. Wory pod oczami (które niewiele widziały), zarost, opuchnięta twarz, przemoczona marynarka. Ależ tak! O takiego typa właśnie chodziło! Żaden zawodowiec nie zrobiłby tego lepiej! Więc Humphrey podpisał kontrakt i przeniósł się na stałe do Hollywood, nieopodal słynnego Bulwaru Zachodzącego Słońca. Dlaczego właśnie tam? Ano, bo tam był taki sprytny całodobowy bar, gdzie whisky mógł się napić o dowolnej porze dnia i nocy. Ale prawdziwego kumpla od whisky spotkał na planie filmowym. „Nie ufam draniowi, który nie pije” – mawiał wtedy. Kumpel nazywał się John Huston i z czasem Humphrey sączył z nim whisky wszędzie: od nocnych barów Hollywood, przez meksykańskie plaże, po francuskie kawiarnie i speluny w afrykańskich mieścinach. Huston był już wówczas reżyserem-klasykiem. A dzięki Bogartowi miał się stać klasykiem jeszcze większym. Po którejś tam wspólnej butelce postawił sprawę jasno: koniec z rólkami na trzecim planie. Bogart to jest postać, która powinna wstrząsnąć całym filmowym światem! Gdyby Huston nie miał w żyłach odpowiedniej porcji whisky, może by na to nie wpadł. Ale miał!

I jak powiedział, tak zrobił. Lista jego filmów, w których Humphrey zagrał pomnikowe role biegnie od „Sokoła maltańskiego” (1941), przez „Key Largo” (1948), „Skarb Sierra Madre” (1948) po „Afrykańską królową” (1951). Same arcydzieła. To dzięki nim Humphrey stał się jedną z najważniejszych twarzy XX wieku. A poeta Stanisław Barańczak wspomni po latach: „Nasze życie było jak skrzywienie ust Humphreya Bogarta”.

Dodajmy do tego filmową partnerkę Humphreya, ówczesne bożyszcze kina nazwiskiem Gina Lollobrigida. Jej uroda, styl noszenia się, strój i fryzury były wówczas pilnie studiowane przez miliony, miliony pań na całym świecie. W Hollywood były: Rita Hayworth, Elizabeth Taylor i Marylin Monroe, a w Europie Sophia Loren, Brigitte Bardot i Gina Lollobrigida. Do kina wnosiła świeżość, urodę, zalotność i sex appeal.

Że to wszystko inna epoka? Nie szkodzi. Ostatecznie liczy się styl, w którym przechodzimy do historii.

 

 

 

 

 

 

piątek, 23.09, godz. 18:00
sala kinowa KOK

WSTĘP WOLNY

 

Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

 

DKF 23.09. „Beat the Devil”
Podsumowanie dyskusji

 

Ważka, bibelot, urocza ramotka – tak byliśmy skłonni etykietkować film z Humphreyem „Boogim” Bogartem sprzed siedemdziesięciu lat. To nawet nie kryminał, raczej awanturnicza farsa, etiuda na gorące w tamtej epoce tematy i gwiazdy filmowe.

Obsada była „krzyżowa”, to znaczy aktorzy zostali obsadzeni wbrew swemu dotychczasowemu emploi. Gina Lollobrigida okazała się trzpiotką, a Bogart takim sobie bęcwałem i gałganem. W dodatku obsadzonym w roli komediowej, której nie mieliśmy prawa spodziewać się po tym mężczyźnie zazwyczaj mrocznym i pełnym tajemnic.

No i sama pusta gadanina, której, jak na „film z Bogartem”, było zdecydowanie za wiele. „Boogie” z reguły wolał powiedzieć dwa słowa za mało niż jedno za dużo. 

W sumie wyglądało to tak, jakby „czarny kryminał” z lat 70. ubiegłego wieku napisała nasza „królowa seriali”, Ilona Łepkowska, celując w widownię odcinkowca „M jak miłość”…

Sami swoi.

 

 

 

Patronat medialny: