Minari - 30 września

 

reżyseria: Lee Isaac Chung
scenariusz: Lee Isaac Chung
gatunek: Dramat
produkcja: USA
premiera: 18 czerwca 2021 (Polska)
Film zdobył 18 nagród i 60 nominacji.

 

Film z Oscarem za najlepszą rolę drugoplanową już w najbliższy piątek podczas spotkania Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota - "Minari". Ameryka w wersji koreańskiej. Zapraszamy na seans, a tuż przed projekcją tematyczna prelekcja krytyka. Po seansie dyskusja.

 

Mamy dziś przed sobą, drodzy Państwo, film amerykański, z tym, że zaliczający się do tak zwanego kina etnicznego. Często zapominamy o tym, że Ameryka to jeden wielki narodowościowy i kulturowy tygiel, w którym bez przerwy się kotłuje, dochodzi do spięć, starć i nieporozumień. Kino raz po raz sięga do tych konfliktów, a my lustrujemy je dość pobieżnie i schematycznie – na przykład oglądając obrazy o włoskiej mafii czy o irlandzkich gangsterach. Epizodycznie podglądamy także filmy o Polonii amerykańskiej, choć to już raczej kinowe getto dla ściśle zainteresowanych.

Tym razem mamy przed sobą Amerykę w wersji koreańskiej i już wchodzimy w temat. Oto Jacob Yi, Amerykanin o rodowodzie koreańskim, który ma własny pomysł na realizację owego słynnego american dream. Wyprowadza się z Kalifornii, w której czuł się niekomfortowo i już z rodziną przenosi się do Arkansas, by tam założyć firmę, która będzie produkować żywność bez udziału chemii i zaopatrywać w nią miejscowych sprzedawców i restauratorów. W owym Arkansas wszystko trzeba zaczynać od zera. Dokładniej mówiąc, od zasiedlenia przez rodzinę prowizorycznego domku na kółkach, który to domek w dodatku może zdmuchnąć jedno z tornad. No i jakoś trzeba uładzić się z miejscowymi, a na dodatek dojść do porozumienia z babcią, zaprzysięgłą Koreanką. Ta bowiem zamierza ich wszystkich wdrożyć w prawdziwy kontakt z naturą, a przecież nie każdy to wytrzyma. Tyle zarysu sytuacji.

 


 

Na początku tradycyjnie pytamy o personel. Tu koniecznie musimy oświetlić jedną postać, drugoplanową wprawdzie, ale znaczącą, mianowicie aktorkę Yuh-Jung Youn. Za rolę w „Minari” spadł na nią deszcz nagród z całego świata, w tym te najwybitniejsze – BAFTY, Critics Choice, Satelity, Film Independent i wiele pokrewnych. Ale przede wszystkim za swoją drugoplanową rolę aktorka otrzymała Oscara w kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa, właśnie za występ w filmie „Minari”. Tu dodajmy, że kariera aktorki urodzonej w roku 1947 w filmie i telewizji trwa już ponad pięć dekad. W Południowej Korei znana jest z niezliczonych seriali i filmów. W swoim kraju już w latach 60. dała się poznać z ról kobiet odważnych, prowokujących, wyrastających poza szablon życia w Korei. Nawet jak na koreańskie przyzwyczajenia, aktorka mówi zbyt szybko, impulsywnie, niekiedy niezrozumiale. Z tym że jej możliwości aktorskie sprawiały, iż osadzano ją w coraz bardziej wymagających rolach; kobiet twardych, stylowych i niezależnych. Seria portretów Koreanek, które stworzyła Yuh-Jung Youn jest bardzo szeroka, dzięki czemu w ojczyźnie uchodzi ona za ikonę kobiety nowych czasów. Portretuje damy – powiedzmy – kontrowersyjne: dotknięte obsesją chciwości, seksu, korupcji. Nic więc dziwnego, że w 2021 roku została przez amerykański tygodnik „Time” wybrana do grona stu najbardziej wpływowych ludzi świata.

Wracamy do filmu „Minari”. I do eksperymentu rolniczego koreańskiej rodziny w Arkansas. Biznesplan wydaje się mieć mocne podstawy, bowiem w latach 80., w których osadzono akcję filmu, do Ameryki przybywało co roku co najmniej 30 tysięcy Koreańczyków. I Jacob zasadzi teraz w jakimś nigdzie tradycyjne koreańskie rośliny, po to, aby je odsprzedać świeżo przybyłym rodakom. Jacob sunie na traktorku w swojej czerwonej czapeczce; zadowolony, pogodny, ufnie patrzący w przyszłość. Kamera także posuwa się z prędkością traktora, chętnie zerka na dookolne krajobrazy; szerokie, żyzne, jakby czekające na prace kultywacyjne. Poza tym kamera ma czas i czułość do wychwytywania codziennych drobiazgów, urokliwych chwil, miłych gestów, z których składa się taka wiejska egzystencja.

 

 

Ta bliska natury bajkowa sceneria przypomina trochę warunki, w których te tereny zasiedlali pierwsi osadnicy w XIX wieku, co znamy z westernów. Tam też pionierzy mieszkali w domach na kołach, ciągniętych przez pracowite woły. Koreańska prowizoryczna chatka nie jest więc emblematem zubożenia, wygnania czy biedy, a raczej przypomina bajkowy domek na kurzej stopce. No i sama sytuacja też jest z tych pierwotnych, bowiem główną rolę w egzystencji amerykańskich Koreańczyków odgrywają elementarne żywioły – ziemia, woda i ogień, którego wszyscy się obawiają.

Nie bez znaczenia dla tych Koreańczyków jest także bliskie sąsiedztwo chrześcijan amerykańskich, którzy przyjmują ich z otwartymi ramionami. Ci chrześcijanie to prości, serdeczni, otwarci jankesi, którzy ewangelię przyjmują w sposób naturalny i w sposób naturalny się nią dzielą. A i koreańska rodzina to nie są ani drobne złodziejaszki, ani familia kombinatorów, jaką znamy ze słynnego filmu „Parasite” sprzed trzech lat. To rodzina, która wie, czego chce, stawia na wspólnotę, pracę na ziemi i budowanie elementarnych związków, na których wzrosła Ameryka.

W relacjonowaniu akcji filmu „Minari” pożyteczne okazuje się określenie „childlike wonder”, czyli dziecięcego cudu. Tego określenia używa się wobec narracji prowadzonej z punktu widzenia dziecka, a więc osoby mniej skażonej światem, mniej znużonej życiem. Wyposażonej przez naturę na start biografii we wrodzony optymizm, pogodę i ufność wobec przyszłości. Taki punkt widzenia zdradzali choćby bohaterowie filmu „E.T.” Stevena Spielberga. W naszym filmie to właśnie punkt widzenia małego Davida przenika całą historię, przydaje jej optymizmu i prostoty. Ów 6-letni David staje się gąbką, która zasysa i chłonie wszystko, co dzieje się dookoła i przetwarza to na swój niezwykły dziecięcy sposób. Dla niego Ameryka jest właśnie wielkim otwarciem. W swojej głowie i w sercu przeżywa to samo, co stawało się udziałem słynnych amerykańskich kolonizatorów, którzy przybyli na te tereny 100, 150 lat wcześniej. Ten dziecięcy punkt widzenia sprawdza się zwłaszcza w starciu z koreańską babcią. A nie należy ona do grona słodkich babuń, bynajmniej. Wolałaby grać w karty i oglądać w telewizji zapasy. Poza tym nosi męskie ubrania i pokpiwa sobie z wnuka, któremu zdarza się zmoczyć pościel w nocy. To ona uczy go ostatecznie siać minari, nasiona gorzkiej rośliny używanej w kuchni koreańskiej, które rosną tylko w sprzyjającym klimacie. W Arkansas z ich asymilacją będzie niełatwo, podobnie jak z zaadaptowaniem się do nowych warunków całej rodziny.

 

 Koreańska prowizoryczna chatka nie jest
emblematem zubożenia, wygnania
czy biedy,
a raczej przypomina bajkowy
domek
na kurzej stopce.

 

Poza wszystkim ta uprawa minari na pierwotnej surowej ziemi ma w sobie coś z zasiedlania rajskiego Edenu. Owa minari, czy właściwie seler wodny, zaszczepiana w nowym miejscu staje się metaforą nowego początku; osiedlania się w nowych surowych warunkach, jakie stało się udziałem rodziny. W powietrzu całkiem nieprzypadkowo unosi się atmosfera biblijnych modlitw o udane plony, a nawet o uzdrowienie. Słychać także echa „Przeminęło z wiatrem”, gdzie ziemia, wedle ostatnich słów tej sagi padających z ekranu, staje się główną wartością Amerykanów, którzy niedawno osiedlili się na tych terenach. Ta ziemia dla Koreańczyków jest bardzo ważna. Mogliby pracować w Kalifornii w przetwórni kurczaków, stojąc przy taśmie, ale oni wolą mieć swój areał, tę swoją 50-hektarową działkę, czy raczej farmę, która powoduje, że są u siebie, że silniej czują rytm własnego serca, sens własnej pracy; że się, krótko mówiąc, zakorzeniają.

 

 

 

No i jest to film o asymilacji w Ameryce; w miejscu, gdzie próbują się urządzać ludzie z całego świata, z konieczności zmuszeni tolerować własną odrębność. Na przykład tego weterana wojennego, który co niedziela chodzi po autostradzie  dźwigając krzyż na własnych ramionach i mówiący językami, co w świecie zastałego chrześcijaństwa musi uchodzić za rzecz dziwną. Widzimy to także w drobnym epizodzie, kiedy jeden z miejscowych chłopców pyta Davida, dlaczego jego twarz jest taka płaska, a kiedy David odpowiada z prostotą, że jego twarz wcale płaska nie jest, bo on tego tak nie odczuwa. Dzieciaki wzruszają ramionami i dalej bawią się w najlepsze. Rozumieją na swój dziecięcy sposób, że ludzie się różnią, że tak już pozostanie i trzeba to zaakceptować i uczyć się z tymi różnicami żyć. Poza tym, jak każdy świeży Amerykanin, Jacob i jego rodzina mediują między dwoma domami. Między tym domem, który był i tym, który dopiero się staje, który będzie. Ich życie to pole bitwy między przeszłością i teraźniejszością. Ta teraźniejszość składa się z drobnych cegiełek. Z tych cegiełek wznoszą swoje życie, krok po kroku, w zupełnie nowym miejscu. Tak buduje się, w sensie metaforycznym i dosłownym, amerykański mit. Tutaj po prostu wszyscy, jak ów weteran z Korei, niosą swój krzyż, starają się nie narzekać i z pokorą podążać drogą, którą sobie wybrali. Pojawiają się też znane emigranckie pytania, z czego się utrzymają, jak zaaklimatyzują się w nowym środowisku dzieci, czy powinni uczęszczać do miejscowego chrześcijańskiego kościoła, czy też raczej zająć się wyznawaniem własnej rdzennej koreańskiej religii.

Te pytania powtarzają sobie emigranci każdych czasów i w każdym pokoleniu. Jest więc to opowieść amerykańska i koreańska czy szerzej – imigrancka, właściwie adresowana do wszystkich, którzy kiedyś choć raz w życiu próbowali zaczynać od nowa. A któż tego nie próbował? A przynajmniej nie marzył, że kiedyś spróbuje.

 

 

 

 

piątek, 30.09, godz. 18:00
sala kinowa KOK

WSTĘP WOLNY

 

Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

 

DKF 30.09. Minari
Podsumowanie dyskusji

 

Minari… minari… - każdy ma swoją roślinkę, która trzyma go przy macierzystym gruncie. Byle o nią dbać, bo my uprawiamy ją, a ona uczy nas systematycznej i dobrze zorganizowanej pracy. „Pracy u podstaw” i „pracy organicznej” – jak ustaliliśmy. Ostatecznie rozmawiamy w Wielkopolsce. A tutaj żywe są tradycje samoorganizacji, wykorzystywania techniki, dbania o oświatę. Stąd nikły, zaledwie kilkuprocentowy odsetek analfabetów na tych terenach (za czasów zaboru pruskiego), podczas gdy na Kresach czy w Galicji odsetek niepiśmiennych sięgał 80 procent. No i to cywilizacyjne wyposażenie: w każdym mieście kluczowy zestaw budynków z czerwonej cegły: urząd miasta, kościół, poczta, stacja kolejowa i szkoła. I takie ułożenie torów, by każdy miał do przystanku kolejowego nie dalej niż 10 kilometrów. Ta infrastruktura stoi do dziś. I poucza Wielkopolan i resztę kraju, jak należy budować swoje „minari”.

 

 

 

Patronat medialny: