Pierwszy dzień mojego życia - 1 grudnia
reżyseria: Paolo Genovese
scenariusz: Paolo Genovese, Isabella Aguilar
gatunek: Komedia
produkcja: Włochy
premiera: 26 stycznia 2023 (świat)
Spotkanie pierwszego dnia grudnia poświęcimy włoskiemu filmowi "Pierwszy dzień mojego życia" z tego roku. Zapraszamy wszystkich na Dyskusyjny Klub Filmowy Wiesława Kota - w piątkowe popołudnia w sali kinowej KOK. Przez seansem prelekcja krytyka, przedpremierowo dostępna poniżej, a po projekcji wspólnie podyskutujemy o obejrzanym filmie.
Przed nami dziś, drodzy Państwo, zapowiadany już wcześniej na tej sali film Paola Genovesego pod tytułem „Pierwszy dzień mojego życia” z tego roku, u nas w kinach był w lipcu. I – jak to w trakcie wakacji – nie był odwiedzany zbyt tłumnie. Ale co się odwlecze… i tak dalej. Proponuję go, ponieważ z Paolem Genovesem mamy bardzo pozytywne doświadczenia. Oglądaliśmy w naszym DKF-ie już jego filmy „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, film „The Place” – to o tym panu w kawiarni, który spełniał marzenia różnych ludzi – oraz film „Superbohaterowie”. Więc na początek przypomnijmy sobie o Paolu Genovesem, co już wiemy.
W tej chwili lat 55. Z urodzenia rzymianin, z wykształcenia ekonomista i biznesmen, który zaczynał od reżyserowania reklamówek telewizyjnych; nakręcił ich przeszło sto, w tym kilka wysoko nagrodzonych. Po czym gładko przeniósł się do filmu, w rejony pogodnych komedii, które bardzo podobały się we Włoszech, ale na Zachodzie były mniej uczęszczane, z tej racji że bazowały na specyficznie włoskim obyczaju i poczuciu humoru, który był nieprzekładalny na użytek szerszej widowni. Genovese zmienił więc taktykę radykalnie – zaczął konstruować fabuły uniwersalne, takie, które byłyby czytelne i chwytliwe pod każdą szerokością geograficzną i w każdej kulturze. I to mu się udało nad podziw. W zeszłym roku mieliśmy na naszych ekranach film „Niedługo i szczęśliwie” Genovesego, który traktował o czterech parach, które dowiadują się, że ich ślub jest z mocy prawa nieważny, ponieważ został udzielony przez oszusta podszywającego się pod księdza. Niby to nic nie znaczy, ale skoro pojawia się w życiu taka nowa furtka, to trzeba by się zastanowić, czy z niej nie skorzystać, co też stanowi treść całej opowieści.
„Pierwszy dzień mojego życia” to kolejna z takich „symulacji egzystencjalnych”. Tutaj także – jak w filmie „The Place” mamy do czynienia z historią opowiedzianą niejako laboratoryjnie czy – powiedzmy - poligonowo. Poznajemy oto kilkoro potencjalnych samobójców. Zdecydowali już o tym ostatecznym kroku, ale na drodze każdego z nich pojawia się tajemniczy mężczyzna, który proponuje rodzaj paktu: niech odłożą ten swój ostateczny krok jeszcze o tydzień, a w tym czasie on sprawi, iż będą mogli zaobserwować, jaka będzie reakcja ich najbliższych, gdyby doszło do samobójstwa. Jeżeli po tygodniu uznają, że ten krok jest najlepszym wyjściem, odbiorą sobie życie. Więc mają przywilej zobaczenia, co będzie, gdy ich już nie będzie. I teraz zaczyna się gra z własnym losem bardzo serio. Ostatecznie chodzi o być albo nie być.
I jeszcze dwa słowa o postaci centralnej fabuły, o Mężczyźnie - bo tak nazywa się ta postać w scenariuszu - rozgrywającym, rozprowadzającym całą intrygę. Gra go Toni Servillo włoski aktor, urodzony w 1959, w tej chwili lat 64, nota bene mój równolatek. To wybitna postać teatru neapolitańskiego i kina włoskiego. Toni Servillo i jego zespół teatralny w latach 80. i 90. prowadzili niezwykłą działalność w zakresie studiów, badań i odkrywania na nowo włoskiej i neapolitańskiej kultury teatralnej. W 2014 r. otrzymał honorowe obywatelstwo Neapolu. W 2008 roku zagrał główną rolę w uznanych filmach „Gomorra” i w „Il divo” Paola Sorrentino, za oba filmy zdobywając Europejską Nagrodę Filmową dla najlepszego aktora. Za interpretację Giulio Andreottiego w „Il divo” zdobył także nagrody Davida di Donatello. To włoska narodowa nagroda filmowa. W 2020 roku pismo „The New York Times” umieściło go na liście najlepszych aktorów stulecia.
Jesienią tego roku mogliśmy oglądać Toniego Servillo w kinach w głównej roli - dramaturga i noblisty Luigiego Pirandella - w filmie "Osobliwości sycylijskie". Pokażemy go i u nas, gdy tylko nadarzy się sposobność. Dwa słowa o tych "Osobliwościach" tytułem zapowiedzi. W roku 1921 powstaje dramat pod tytułem "Sześć postaci w poszukiwaniu autora". Film "Osobliwości sycylijskie" zastaje pisarza rok wcześniej na rodzimej Sycylii. I właśnie wtedy - nagle i bez uprzedzenia - spada na niego coś, co można by nazwać dotknięciem Łaski. Pozornie ma ono charakter pospolity, by nie powiedzieć prostacki. Oto przechodząc ulicą miasteczka wybitny dramaturg rzucił okiem na popisy amatorskiej trupy teatralnej prowadzonej - nomen omen - przez dwóch miejscowych grabarzy. Widowisko żałosne, wręcz żenujące. Tym amatorom sztuka zupełnie się nie klei. Aktorzy zapominają roli, reżyserzy z Bożej łaski popychają akcję do przodu komendami, przestawiają aktorów na scenie, łają ich i każą powtarzać kwestie. Nic, ale to dosłownie nic, nie przebiega jak w profesjonalnym teatrze. Tylko wzruszyć ramionami i pójść dalej. A tymczasem Pirandello nagle zafascynowany nie odrywa wzroku. Oto w jednym przeszywającym momencie zrozumiał, że właśnie tak powinien wyglądać teatr rozpoczynającego się XX wieku. A w rezultacie tylko u nas mamy dzięki temu: Witkacego, Gombrowicza, Różewicza, Mrożka czy Kantora...
Ale wróćmy do naszego dzisiejszego filmu. Wiadomo od dawna, że zmaganie ze złożonymi tematami, takimi jak szczęście, nadzieja, depresja, ból, samobójstwo jest bardzo niebezpieczne. Film ryzykuje, że okaże pustą, słodką powierzchowność lub, alternatywnie, nieznośny edukacyjny ciężar. „Pierwszy dzień mojego życia” ma tę zaletę, że mierzy się z siłą i skutecznością z kwestiami, na których bardzo łatwo się poślizgnąć. W każdym razie udaje się w filmie uniknąć powierzchowności z jednej, a czułostkowości z drugiej strony.
A przecież materia poruszanych tu spraw jest - dosłownie - śmiertelnie poważna. Reżyser i aktorzy trzymają jednak emocje na wodzy - zapewne po to, by nie dać się ponieść „rozdzierającym” scenom depresji, żalu, rezygnacji i rozpaczy, które muszą poprzedzać każdy taki drastyczny krok. Tam, gdzie moglibyśmy się spodziewać wysokiej temperatury, jak w klasycznych filmach o samobójcach, na przykład w "To wspaniałe życie" czy w filmie "Dziewczyna na moście", spotykamy dystans i chłód. Akcję śledzimy trochę jak pogadankę psychoterapeuty, trochę jak rozprawkę filozoficzną, trochę jak ćwiczenie prawnicze, jak rozpatrywanie kilku podobnych casusów. Skojarzenia z „Dekalogiem” Kieślowskiego nasuwają się same.
Widzimy, że Arianna straciła córkę i nie umie się z tym pogodzić ani zaznać spokoju. Napoleon jest urodzonym przywódcą, który jednak potrafi pobudzić wszystkich oprócz siebie. Emilia ma dość pozostawania obok życia, przykuta do wózka inwalidzkiego po kontuzji, która położyła kres jej karierze w gimnastyce artystycznej. Daniele jest zniechęconym i zrażonym do życia youtuberem, który uniknął trolli i prześladowców, ale nie zyskał poczucia własnej wartości.
Tajemniczy mężczyzna przechwytuje całą czwórkę, gdy postanowili zakończyć te smutne pasaże swojego życia. W wyniku jego interwencji zaczynają żyć niejako w trybie przypuszczającym. Powiedzielibyśmy, że znaleźli się w jakimś zakolu życia, w jego meandrze, że zaczął się dla nich niejako czas rezerwowy. O takich stanach pisał w opowiadaniach z tomu "Sanatorium pod Klepsydrą" Bruno Schulz, a ekwiwalent tego dał na ekranie Wojciech Jerzy Has w filmie z roku 1973.
I teraz nasi bohaterowie idą za swoim przewodnikiem: ani martwi, ani żywi. Mężczyzna zamierza zaproponować im inną perspektywę spojrzenia na własną sytuację w ciągu tygodnia, w którym pozostaną zawieszeni w czasie. Bez picia, jedzenia, bez innych objawów cielesności i bez bycia widzianym przez innych. Ale nie jest łatwo zmienić przekonanie kogoś, kto czuł, że osiągnął kres swojego życia. Taką decyzję poprzedza bowiem tak zwane myślenie tunelowe.
Popularne, żurnalowe poradnictwo psychologiczne ujmuje to tak, cytuję psychoterapeutkę Zuzannę Butryn: "Rozwiązywanie problemów to sztuka, którą większość z nas stara się opanować już od najmłodszych lat. Poszukiwanie wyjścia z życiowych opresji zwykle niesie za sobą konieczność przeanalizowania ewentualnych zysków i strat - taka strategia pozwala wziąć pod uwagę różne scenariusze, a co za tym idzie skutecznie uporać się z przeszkodami. Niestety w natłoku codziennych obowiązków nietrudno utracić zdolność do racjonalnej oceny sytuacji, a tym samym wpaść w pułapkę myślenia tunelowego, przez które każdy frasunek urasta do rangi poważnego dylematu. Towarzyszące temu mechanizmowi poczucie bezradności sprawia, że mnogość pomysłów na uporanie się z trudnościami ustępuje miejsca jednej, nierzadko skrajnej decyzji. Dla przykładu: konflikt w miejscu pracy staje się zachętą do zwolnienia, a kłótnia z partnerem kończy się zerwaniem". Dodajmy: w sytuacjach radykalnych wybieramy śmierć. Po prostu nie jesteśmy ciekawi ciągu dalszego. W przekonaniu, że nie bylibyśmy w stanie go znieść.
„W życiu piękne są tylko chwile” powiada piosenka Ryszarda Riedla, który skrócił sobie życie z własnej ręki wkłuwając sobie coraz to nowe dawki brudnej polskiej heroiny: „Czasami życie bywa znośne” – dodawała Wisława Szymborska. A dłuższe pasaże tego, co nazywamy szczęściem trafiają się rzadko i nielicznym. Marek Grechuta dośpiewał: „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, ważnych jest kilka tych chwil, chwil, na które czekamy”.
piątek, 01.12, godz. 18:00
sala kinowa KOK
WSTĘP WOLNY
DKF 1.12. „Pierwszy dzień mojego życia”
Podsumowanie dyskusji
Zgodziliśmy się co do tego, że samobójstwo jest procesem, a sama ostateczna decyzja tylko stawia kropkę nad i. Proces ten bywa długotrwały i często polega na tym, że sobie po kolei odpuszczamy jedną rzecz po drugiej. Nie staramy się, nie wyznaczamy sobie celów, redukujemy aktywność, stajemy się wsobni. I nie wiadomo kiedy zjawia się anhedonia, czyli zanik odczuwania przyjemności. Nic nas już nie cieszy, zaczynamy żyć z obowiązku. Z przymusu. Aż wreszcie przychodzi ten dzień, kiedy nie jesteśmy już ciekawi ciągu dalszego...
Patronat medialny: