Właściciele - 14 kwietnia

 

 

 

reżyseria: Jiří Havelka
scenariusz: Jiří Havelka
gatunek: dramat, komedia
produkcja: Czechy
premiera: 2019 (świat); 2023 (Polska)
Film zdobył 3 nagrody i 9 nominacji.

 

 

Po Świętach spotkamy się z filmem czeskim. "Właściciele" to komedia satyryczna z gwiazdorską obsadą - niemal cała fabuła rozgrywa się w jednym pomieszczeniu. Zapraszamy na seans - przed filmem prelekcja krytyka na temat, po projekcji wspólna dyskusja.

 

Przed nami dziś, Drodzy Państwo, film czeski, z lekka komediowy, nieco pouczający i trochę teatralny przez to, że rozgrywa się w jednym pudełku salki konferencyjnej. Są to mianowicie „Właściciele”, napisani i wyreżyserowani przez dramaturga i reżysera teatralnego Jiřego Havelkę. U nas w kinach miał premierę w połowie lutego tego roku. W Czechach zdobył trzy główne tamtejsze nagrody o nazwie Czeskie Lwy. Przypominam, że oni mają Lwy, tak jak my w światku filmowym mamy Orły. Moim skromnym zdaniem, i jedno i drugie grubo na wyrost.

Sam Jiří Havelka to rocznik 1980, człowiek wszechstronny, bo zasadniczo jest reżyserem teatralnym, ale sam też pisze historie, które potem wystawia na scenie. Grywa także w filmie, w teatrze. Prowadzi programy telewizyjne. Szerzej znany z tego, że często porzuca protokół sceniczny dla improwizacji z udziałem widzów. Człowiek ogromnie ruchliwy i szeroko znany w czeskim życiu artystycznym. W tej chwili śmielej wkracza do filmu i pewnie jeszcze o nim usłyszymy.

 

 

Zebranie mieszkańców praskiej kamienicy. Kamienica jest wiekowa. Na drzwiach albo osiadła patyna czasu, albo nawarstwiają się na nich i na przyległych ścianach kolejne epoki w postaci charakterystycznych instalacji gazowych, zacieków na tynku, drzwi wytartych w miejscach, obok których naciskało się na klamkę lub wkładało klucz do zamka. Widać, że ludzie tu osiadli, przyzwyczajeni do swoich gniazd, celebrujący swoją codzienność, świadomi własnej pozycji, wartości i przekonań. Niechętni do ich zmiany. Z takimi nic nie pójdzie łatwo. Dla mieszkańców taka kamienica jest całym światem, mikrokosmosem; innego życia nie potrzebują, często go po prostu nie mają. Arena, w której się to wszystko rozegra, też jest sterylna; z jednej strony anonimowa, jak zwykłe pomieszczenie biurowe, z drugiej na siłę oswojona przez jakąś reprodukcję kupioną pewnie za niewielkie pieniądze z funduszu spółdzielni. W ramach oswojenia tej kostycznej procedury jeszcze błysną lampki bożonarodzeniowe przyczepione od niechcenia, ot tak, żeby się nazywało.

Co się rzuca w oczy, to fakt, że ci ludzie nie przyszli tu, żeby coś załatwić w rozsądnym czasie, podjąć decyzje i rozejść się ku swoim sprawom, ponieważ tych ważnych spraw po prostu nie mają. Oni podświadomie będą przedłużać, celebrować, świętować tę administracyjną okazję, ponieważ ona ich tworzy; tutaj czują się autonomiczni, mają coś do powiedzenia, nareszcie ktoś ich słucha, mogą się uzewnętrznić, zaznaczyć swoje „ja”, które w kontekście domowym, środowiskowym czy społecznym być może mało znaczy. A tu, proszę, jak znalazł. A w dodatku zawsze można się schować za pretekst administracyjny – ja tu jestem na wezwanie, pod przymusem administracji, w trudnej sytuacji, ale nagadam się, narozstawiam wszystkich po kątach ile wlezie. Znamy takie sytuacje z naszej biografii? Założę się, że tak.

I od razu okaże się, że nie istnieje podział na rzeczy naprawdę ważne, fundamentalne i na te zupełnie drugorzędne, jak poczęstunek ciasteczkiem czy kolejność miejsc przy stole. Tak naprawdę tylko w tych kwestiach uczestnicy zebrania czują się kompetentni i chętni do pogwarki. Będą te problemy mnożyć, dzielić włos na czworo, dlatego że tak upływa im całe życie. Rozpatrują drobiazgi, gubią się w drobiazgach, natomiast chętnie tracą z oczu całość sprawy. Poza tym mówienie o niczym odwleka tylko przejście do rzeczy, a oni tego organicznie nie znoszą. Mocni są tylko przy upieraniu się albo przy zaciekawieniu się co do jakiegoś drugorzędnego szczegółu. Całości nie ogarniają i nie mają takiego życzenia. Lubią grzęznąć w drobiazgach.

 

 

No i jeszcze jedno. Ci ludzie myślą ogólnikami, szablonami, właściwie nie tyle mówią jakimś językiem, co język nimi mówi. To znaczy oni czują się dobrze, kiedy powtarzają z cieniem autorytarnej powagi to, co sami słyszeli już sto razy, ponieważ wydaje im się, że jak powtórzą coś po kimś, to są kryci, bo bierze ich pod skrzydła ten wypożyczony na chwilę autorytet. To zwalnia ich z zajmowania stanowiska. Ostatecznie całe życie można spędzić powtarzając komunały i czując się w tym dobrze.

No i kwestie instrumentalne. Ci ludzie po prostu lubią siadać, czyli mościć się na krześle, rozglądać, pytać sąsiadów o nieistotne szczegóły, wydobywać kartkę czy długopis, które nie są na czas przygotowane. Zachowują się w tej sytuacji jak palacz, dla którego równie ważne jest kwantum nikotyny, którego domaga się jego uzależniony organizm, jak i sam fakt, że wyjdzie na zewnątrz, że zacznie manipulować pudełkiem papierosów, zapalniczką, że wykona ileś tam czynności niezwiązanych z bieżącą chwilą. Oglądani przez nas uczestnicy zebrania po prostu uwielbiają ten poziom manipulacji, którego ktoś inny nawet by nie zauważył; wykonuje te czynności podświadomie, podprogowo, wychylony w kierunku głównego celu spotkania. Tutaj zaś piramida tego co ważne, a potem drugo- i trzeciorzędne, stoi na głowie. Uczestnicy zebrania lubią mówić o tym, co akurat robią, i robić to, o czym właśnie wzmiankują. A poza tym mówią rzeczy tak banalne i oczywiste dla każdego, kto znalazł się na tym zgromadzeniu, że kogoś z zewnątrz aż zęby bolą od tej gadaniny. Przecież nie mamy poczucia, że dzieje się tutaj coś niezwykłego. Gdyby się przyjrzeć naszym codziennym rytuałom, naszej pracy, zajęciom, które ją opóźniają zamiast dobrze organizować, to musielibyśmy przyznać ze skruchą, iż moglibyśmy się śmiało dosiąść do tego stołu i uzupełnić to gremium.

No i pojawia się ta nachalna ciekawość ludzkiego życia – kto, a co, a dlaczego, a skąd się pan wziął, a gdzie pan mieszkał poprzednio, a z czego pan żyje, a dlaczego pana czy panią na to stać, skoro nie stać mnie? Jest to ciekawość drążąca, nietaktowna, przemieszana z zawiścią. No i to rozdzierające przywiązanie do procedury, do podpisu, do regulaminu, całego tego urzędolenia, które w takim gronie powinno być zredukowane do absolutnie minimalnych formalności, a tutaj urasta do kwestii fundamentalnych. Wygląda nam to na ucieczkę w jakiś świat paragrafów, w którym ludzie czują się dobrze, którymi lubią się zasłaniać w przekonaniu, że stosowanie się do przepisów, że paragrafy ich obronią. Nie wiem, czy to jest kwestia mentalności tylko czeskiej, powiedzmy, według stereotypowych mniemań, zachowawczej, czy to cecha szersza, choćby i polska. Postępuję według przepisów, wobec tego jestem w porządku; pod każdym względem, nikt mi nie może nic zrobić, więc kurczowo trzymam się przepisów.

 

 

A poza tym są to ludzie najczęściej po prostu skołowani, nie przyzwyczajeni do tego, żeby skupić się na rzeczy, którą aktualnie wykonują. Rozbiegani, rozproszeni w każdym sensie tego słowa. Patrząc na nich i słuchając ich ma się wrażenie, że myślą biegną za tym, co im akurat wpadło do głowy, niezależnie od tego, czy to ważne, czy nie, czy ma związek z bieżącą sytuacją, czy nie ma związku żadnego. Gdyby w pokoju nagle zaczął fruwać ptaszek, wszyscy zajmowaliby się nim przez następne pół godziny. Uwielbiają chwytać się za słówka, robić niejasne aluzje, odzywać się w formie zaczepnej, że niby ja nic takiego nie powiedziałem, ale przecież… i tak dalej. Byle tylko zamieszać, rozkręcić jakąś intryżkę, być bodaj przez chwilę w centrum zainteresowania.

Ale żeby nie było, że to wszystko takie odległe od naszego polskiego doświadczenia, zacytuję socjologa Piotra Stankiewicza z książki  „21 polskich grzechów głównych”, gdzie opisywał nasz „niedasizm” i nasz „optymizm magiczny”. „Niedasizm to postawa, z którą spotykamy się na co dzień: że nie da się. To pogląd, że lepiej jest czegoś nie zrobić niż zrobić. To skłonność do tego, by skupiać się nie na rozwiązaniu problemu, ale na dowodzeniu, że nie da się go rozwiązać. Niedasizm to zarówno przekonanie, że brak działania jest lepszy niż działanie... Niedasizm nam nie służy, ale święcie go bronimy”.

„W optymizmie magicznym zakładamy – często wbrew twardym faktom – że nic złego się nie zdarzy i że wszystko pójdzie po trajektorii najbardziej nam przychylnej. Że deszcz nie spadnie, śnieg się roztopi, a mgła rozstąpi. Optymizm magiczny to dokładne przeciwieństwo amerykańskich podręczników o sprawnym działaniu, w których czytamy zawsze, że należy mieć nadzieję na najlepsze, ale przygotować się na najgorsze. Niestety, w Polsce realizujemy raczej zasadę „przygotuj się na najlepsze, a o najgorszym nawet nie myśl”.

W filmie przy okazji zebrania na wierzch występują ukryte zaszłości i zawiści. Mamy tu sprawy związane z zadawnioną nomenklaturą komunistyczną, mocno upapraną najpierw w ustrój totalitarny, a potem w uwłaszczanie się na państwowym majątku. Mamy nostalgię za rzekomo starymi dobrymi czasami, kiedy wszyscy mieli po równo i siedzieli cicho, bo bali się władzy. Mamy zadawnioną niechęć wobec obcych, choćby nawet i Słowaków, nie mówiąc już o osobach z zakresu LGBT.

No i wreszcie mamy przedstawicieli tej części społeczeństwa, którym jest bardzo wszystko jedno i żyją na poziomie wegetatywnym, jak te postacie z dowcipów o Czechach, że tylko dać im knedliczki, piwo i już, niczego więcej od życia nie wymagają. W sumie oglądamy proces wyjścia z zaścianka, który jest niejako u początków i oglądamy na ekranie robotę na jedno, dwa albo i trzy pokolenia. Widocznych sposobów raczej nie należy oczekiwać, ale kto wie. A ponieważ jest to czeskie kino, więc powinniśmy raczej powiedzieć: nikt nic nie wie, czeski film.

         

 

 

piątek, 14.04, godz. 18:00

sala kinowa KOK

WSTĘP WOLNY

 

Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

DKF 14.04. „Właściciele”
Podsumowanie dyskusji

Doszliśmy do wniosku, że nie był to tak bardzo „czeski film”, jak mogłoby się wydawać. Bo takie obrady gremium lokatorskiego mogłyby z powodzeniem rozegrać się i u nas. Tylko u nas pewnie od razu zjawiłoby się więcej polityki i rzucania mięsem. Więc pewnie nie powinniśmy tak protekcjonalnie poklepywać po plecach naszych południowych sąsiadów, jak to mamy w zwyczaju.

A film powinien mieć też ciąg dalszy. I w wyniku tych pełnomocnictw, które lokatorzy tak beztrosko podpisali in blanco mogłyby ich spotkać bardzo nieprzyjemne konsekwencje.

Z tym, że Czesi mają też do siebie dystans, co udowodnili kręcąc na swój temat mnóstwo prześmiewczych filmów, począwszy od satyry na czeską konspirację okupacyjną jeszcze z roku 1947. Film nosił tytuł „Nikt nic  nie wie” - „Nikdo nic neví” – i przylgnął jako etykietka do sporej części czeskiej kinematografii.

Tak więc bądźmy spokojni – to se vrati!      

 

  

 

 

Patronat medialny: