Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie - 15 września

 

reżyseria: Paolo Genovese
scenariusz: Paolo Genovese, Filippo Bologna
gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: Włochy
premiera: 11 lutego 2016 (świat)
Film otrzymał 2 nagrody oraz 8 nominacji.

 

Przed nami produkcja sprzed kilku lat, włoski film "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" w reżyserii znanego nam już Paolo Genovese. Przebieg spotkania Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota jak zwykle: rozpoczynamy autorską prelekcją krytyka, po seansie wspólna dyskusja na temat produkcji. Zapraszamy!

 

Mili Państwo,

dziś przed nami obraz zatytułowany „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, który jest filmem włoskim jeszcze z roku 2016, do scenariusza i w reżyserii Paolo Genovesego, ale od czasu premiery stał się własnością światową. Jednak nie dlatego, że oglądano go pilnie na całym globie, choć to też, ale dlatego, że tę fabułę przełożono na mnóstwo narodowych wersji filmowych i teatralnych. Za każdym razem nieco przekształcając przebieg wydarzeń i dostosowując go do lokalnej specyfiki czasu i miejsca.

Przykładowo – w Polsce nakręcono w roku 2019 film pod tytułem „Nieznajomi”, który był polską wersją włoskiego pomysłu. Zagrali w nim Maja Ostaszewska, Tomasz Kot, Łukasz Simlat czy Kasia Smutniak, która wystąpiła w pierwszej, włoskiej wersji całej historii. Poza tym Polskę objeżdżał warszawski zespół teatralny – co najmniej jeden – z takim przedstawieniem i można je było zobaczyć w każdym mieście średniej wielkości. Sam włoski twórca prototypu Paolo Genovese powtarzał w wywiadach, że sam się już gubi w tych przesyłanych mu narodowych wersjach jego dzieła. Jedne mu się podobają, a inne uważa za bardzo odległe od jego zamysłu. Ale cóż, lokalna specyfika ma swoje prawa.

 

 

Zarysujmy sytuację wyjściową. Oto towarzystwo, które zna się dobrze i od lat. Regularnie spotykają się, by przy kolacji niezobowiązująco pogadać na bieżące tematy. Problem w tym, że teraz taką pogawędkę rozpraszają telefony, które odzywają się raz po raz: a to pilna wiadomość, a to rozmowa, której nie sposób odrzucić. Kiedy staje się to denerwujące, wszyscy obecni decydują się, by położyć telefony na stół, pokazywać wszystkim obecnym nadchodzące SMS-y i rozmowy odbywać w trybie głośnomówiącym. Ostatecznie znają się jak łyse konie i nie mają przed sobą nic do ukrycia. I właśnie wtedy okazuje się, że jest wręcz odwrotnie...

Z grona twórców oświetlmy szerzej głównego sprawcę Paolo Genovesego. To poniekąd stary znajomy, oglądaliśmy przecież w tej sali 6 sierpnia zeszłego roku jego film pod tytułem „The Place”, „Miejsce”. Przypominam, bo dobrze byłoby, gdyby nasze filmy ze sobą rozmawiały -  że owo tytułowe „The Place” to nazwa kawiarni, baru przekąskowego, do którego wpada się w ciągu dnia wypić kawę, załatwić drobną sprawę, zjeść lunch. W tym najzwyklejszym, wręcz pospolitym barze siedzi dość pospolity mężczyzna w średnim wieku i przyjmuje gości-nie gości, petentów-niepetentów, w każdym razie rozmaitych ludzi, którzy mają bardzo mocne pragnienia, z reguły nieosiągalne albo osiągalne tylko na drodze działań nadnaturalnych, wręcz cudów. Oni więc składają te prośby o cud owemu panu zza kawiarnianego stolika, a on mówi, że tak, że owszem, że wszystko, ale za pewną cenę. Z tym, że jest to zazwyczaj cena zaporowa.

Sprawcą tego poprzednio oglądanego i dzisiejszego filmu jest włoski raczej scenarzysta niż reżyser Paolo Genovese, w tej chwili lat 55. Z urodzenia rzymianin, z wykształcenia ekonomista i biznesmen, który zaczynał od reżyserowania reklamówek telewizyjnych; nakręcił ich przeszło sto, w tym kilka wysoko nagrodzonych. Po czym gładko przeniósł się do filmu, w rejony pogodnych komedii, które bardzo podobały się we Włoszech, ale na Zachodzie były mniej uczęszczane, z tej racji że bazowały na specyficznie włoskim obyczaju i poczuciu humoru, który był nieprzekładalny na użytek szerszej widowni. Genovese zmienił więc taktykę radykalnie – zaczął konstruować fabuły uniwersalne, takie, które byłyby czytelne i chwytliwe pod każdą szerokością geograficzną i w każdej kulturze. I to mu się udało nad podziw. W zeszłym roku mieliśmy na naszych ekranach film „Niedługo i szczęśliwie” Genovesego, który traktował o czterech parach, które dowiadują się, że ich ślub jest z mocy prawa nieważny, ponieważ został udzielony przez oszusta podszywającego się pod księdza. Niby to nic nie znaczy, ale skoro pojawia się w życiu taka nowa furtka, to trzeba by się zastanowić, czy z niej nie skorzystać, co też stanowi treść całej opowieści.

 

 

A miesiąc temu – szkoda, że w pełni sezonu urlopowego – wszedł na nasze ekrany najnowszy film Paolo Genovesego pod tytułem „Pierwszy dzień mojego życia” – kiedy tylko ukaże się na płytach w wersji blu ray, postaramy się go sprowadzić. To kolejna z takich „symulacji egzystencjalnych”. Powiem w dwóch słowach, o co chodzi. Tutaj także mamy do czynienia z pewnego rodzaju symulacją, historią opowiedzianą w trybie przypuszczającym. Poznajemy oto kilkoro potencjalnych samobójców. Zdecydowali już o tym ostatecznym kroku, ale na drodze każdego z nich pojawia się tajemniczy mężczyzna, który proponuje  rodzaj paktu: niech odłożą ten swój ostateczny krok jeszcze o tydzień, a w tym czasie on sprawi, iż będą mogli zaobserwować, jaka będzie reakcja ich najbliższych, gdyby doszło do samobójstwa. Jeżeli po tygodniu uznają, że ten krok jest najlepszym wyjściem, odbiorą sobie życie. Więc oni mają przywilej zobaczenia, co będzie, gdy ich nie będzie. I teraz zaczyna się  gra z własnym losem bardzo serio. Ostatecznie chodzi o być albo nie być.

I polski akcent, bardzo znaczący, w całym przedsięwzięciu, mianowicie Kasia Smutniak. Oglądaliśmy ją już u nas w filmie "Słodki koniec dnia", gdzie zagrała córkę Krystyny Jandy. Urodziła się w 1979 roku w nieodległej Pile. Zaczynała o modelingu. W wieku 15 lat wyjechała do Tokio, gdzie zdobywała pierwsze doświadczenia i umiejętności pokazywania się na wybiegu. Już w dwa lata później przeprowadziła się do Włoch, ponieważ pewna mediolańska agencja mody zaproponowała jej kontrakt. Ale był to tylko kolejny szczebel w karierze. Bowiem wkrótce  zaczęła występować na pokazach mody dla takich gigantów jak Dolce & Gabbana, Valentino czy Laura Biagotti. W 2009 roku została twarzą perfum Idole D’Armani autorstwa Giorgia Armaniego. Równolegle pokazywała się w reklamach telewizyjnych i pojawiała się w prestiżowych magazynach, jak „Elle” czy „Vogue”. Na ekranie filmowym zadebiutowała we Włoszech w 2000 roku - na razie zbierała doświadczenia w pracy na planie. Wystąpiła w "Hakerze" w reżyserii Janusza Zaorskiego. Ale bardziej interesowały ją propozycje płynące z Zachodu. Duży rozgłos przyniósł jej film akcji pt. "Pozdrowienia z Paryża", gdzie pojawiła się u boku Johna Travolty. W 2020 roku Kasia zagrała w hollywoodzkiej wersji przygód Doktora Dolittle, gdzie w tytułową rolę wcielił się Robert Downey Jr. Na swoim koncie ma wiele nagród filmowych, m.in. Nagrodę Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej we Włoszech, czy pięć Nagród Stowarzyszenia Włoskich Krytyków Filmowych.

 

 

Przejdźmy do naszej filmowej symulacji. Oto gospodyni przyjęcia z całą beztroską naiwnością sugeruje, aby wszyscy odłożyli telefony na stół i dzielili się każdym otrzymanym połączeniem, bo połączenie odbywa się przez głośnik, a nie przez słuchawki i każdym SMS-em, który należy odczytać głośno. To się teoretycznie nie powinno wydarzyć nawet w najlepiej znającym się towarzystwie, gdy sprawę wziąć, jak to się mówi, przez rozum. Bo przecież nasz smartfon wie o nas o wiele więcej niż my sami. Wie, do kogo dzwonimy, jak często, skąd i o jakich porach dnia i nocy. A esemesy podpowiadają w jakiej sprawie, w jakim trybie i z jakim rezultatem. Ale to wiemy i my. Kiedy jednak mówię, że smartfon wie więcej, mam na myśli to, że smartfon pamięta wszystko, podczas gdy my o setkach połączeń i spraw zapominamy. Zwłaszcza jeżeli nie kojarzą się nam zbyt miło, albo po prostu nasza pamięć usuwa je jako nieważne albo zbyt dawne. Tak się przecież odbywa systematyczne czyszczenie naszego twardego dysku.

No i jeszcze jedno - każdy z nas ma różne twarze, używa różnego języka w zależności od sytuacji i posiada swoją - że tak powiem - psychologiczną otulinę, swój duchowy matecznik, swoją strefę komfortu. I różnych ludzi na różną odległość do naszej sfery komfortu dopuszczamy. A istnieje i taka strefa, do której nie dopuszczamy nikogo. I to jest w porządku, bo każdy musi mieć w tej dziedzinie pewien zasób na własną wyłączność. I teraz nagle tę całą konstrukcję, nad którą pracowaliśmy latami, miałaby zburzyć jedna niezbyt mądra zabawa towarzyska pod hasłem: "Nie mam nic do ukrycia".

A w naszym filmie i w oglądanym kręgu towarzyskim akurat wszyscy mają wiele do ukrycia. Z własnego życia prywatnego, ale też z tego, co naprawdę sądzą o przyjaciołach, z którymi regularnie dzielą stół podczas cyklicznych zwyczajowych spotkań w restauracji. I tak naprawdę jakoś trudno tych biesiadników polubić właśnie za to, że ciągle odgrywają role, kłamią, udają, wykonują pozoracje. A ta spirala niektórym każe zamienić się nawet telefonami, żeby wstydliwa prawda nie wyszła na jaw.

A wniosek? W telewizji amerykańskiej, kiedy prowadzący program demonstruje jakieś ryzykowne przedsięwzięcie – obojętnie z dziedziny wyścigów samochodowych, doświadczeń chemicznych, czy powiedzmy obsługi broni, powtarza pół żartem, pół serio: Don’t try this at home. Nie próbujcie tego w domu. Ja też bardzo uprzejmie Państwa proszę: Do’t try this at home. I repeat very seriously – don’t try this at home!

 

 

 

piątek, 15.09, godz. 18:00

sala kinowa KOK

WSTĘP WOLNY

 

Możliwość rezerwacji miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

 

 

 

Patronat medialny: