Na rauszu - 24 czerwca

 

reżyseria: Thomas Vinterberg
scenariusz: Tobias Lindholm / Thomas Vinterberg
gatunek: Dramat / Komedia
produkcja: Dania / Holandia / Szwecja
premiera: 12 września 2020 (świat) 

 

Zapraszamy wszystkich na spotkanie Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota - obejrzymy wspólnie komediodramat "Na rauszu". Przed seansem prelekcja krytyka, a po filmie wspólna dyskusja. Już teraz zachęcamy do zapoznania się z tekstem Wiesława Kota - dostępny poniżej.

 

Dzisiaj, drodzy Państwo, nurzamy się w odmęty alkoholowe za sprawą jednego z najgłośniejszych filmów lat ostatnich, filmu duńskiego pod tytułem „Na rauszu” w reżyserii Thomasa Vinterberga. Film nakręcony starannie, ale bez ostentacji, bez szczególnego błysku, musiał dotknąć jednak bardzo ważnego nerwu cywilizacji zachodniej, skoro był tak premiowany, jak był. I tu wyliczmy, iż zdobył Oscara dla najlepszego filmu międzynarodowego w zeszłym roku; jurorzy brytyjskiej nagrody filmowej BAFTA również w zeszłym roku uznali go za najlepszy film nieanglojęzyczny, a Europejska Nagroda Filmowa, tak zwany europejski Oscar, przyznała mu tytuł najlepszego europejskiego filmu roku. I jeszcze trzy inne nagrody z przedrostkiem „naj”. Bo także Francuzi dali mu swoją czołową nagrodę filmową, Cezara dla najlepszego filmu zagranicznego, podobnie Hiszpanie, którzy w ramach przyznawania nagród Goya za filmy hispanojęzyczne premiowali obraz „Na rauszu” w kategorii najlepszy film europejski. O głównych nagrodach festiwalowych i o nominacjach do wielu kategorii w liczących się premiach nie wspominam, bo byśmy nie skończyli do rana. Sumarycznie wynika z tego zestawienia, że jeżeli film nawet nie jest wybitny, to pozostaje bardzo ważny, i to w skali globalnej.

 


Thomas Virtenberg

 

Dla porządku uwzględniamy sprawców tego wydarzenia kulturowego. Tylko dwóch, żeby się nie rozwodzić, mianowicie reżysera i wiodącego aktora. Za film od strony reżyserskiej odpowiada Thomas Virtenberg. To duński reżyser filmowy, który dał się poznać światu, kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych wraz z kolegą i rodakiem Larsem von Trierem współzakładał ruch filmowy o nazwie Dogma. Ci artyści proponowali uproszczenie sztuki filmowej. Kręcenie dzieł z ręki, na sprzęcie niekoniecznie profesjonalnym, wyprowadzenie akcji filmowej ze studia, filmowanie w dekoracjach naturalnych, w naturalnym także oświetleniu. Miało to zlikwidować bariery między światem filmowym i światem rzeczywistym. W kinie raz po raz znajduje się ktoś, kto próbuje podważyć tę iluzoryczność dzieła filmowego. Pamiętamy choćby neorealistów włoskich, którzy kręcili na brudnych podwórkach zaraz po wojnie, czy francuską nową falę; ostatecznie to Jean-Luc Godard z ręki kręcił przygody Jeana-Paula Belmondo na francuskich ulicach w filmie „Do utraty tchu”. Samo jednak wyjście z atelier i kręcenie z ręki nie gwarantuje sukcesu. Trzeba jeszcze mieć coś do powiedzenie i, co pokazuje amplituda osiągnięć Thomasa Virtenberga, która biegnie raz do góry, raz w dół, w górę tak naprawdę wychyliła się tylko raz, i to bardzo mocno, właśnie filmem „Na rauszu”. Pozostajemy z nadzieją, że to nie jest ostatni wielki sukces artysty.

 


Mads Mikkelsen

 

I gwiazda tego filmu. Zresztą w ogóle gwiazda europejska i światowa pierwszej wielkości. Mianowicie Mads Mikkelsen - aktor duński, który początkowo kształcił się na tancerza, czego pokłosie zobaczymy tutaj w ostatniej scenie filmu. Był profesjonalnym tancerzem przez dziesięć lat, i to w szwedzkim Goeteborgu, gdzie również nauczył się biegle posługiwać tamtejszym językiem, zanim nie przeniósł się do duńskiej szkoły teatralnej. Świat obejrzał go sobie szerzej po raz pierwszy w dwudziestym pierwszym filmie o Jamesie Bondzie „Cassino Royale” w roku 2006 roku, gdzie zagrał  głównego antagonistę 007 o pseudonimie Le Chiffre. A potem grał już mnóstwo, na przykład kompozytora Igora Strawińskiego w filmie o romansie tego artysty z francuską projektantką mody Coco Chanel czy doktora Hannibala Lectera w serialu „Hannibal”. Grywał coraz więcej i wypożyczano go z Danii z tą jego charakterystyczną twarzą, ni to przeciętniaka, ni to psychopaty, do różnych kinematografii. I powierzano mu role – raz sprzedawcy wydawnictw pornograficznych, raz pomocnika rzeźnika, który ćwiartuje ludzkie mięso, innym razem dilera narkotyków. No i ogromnie pracowity Mads Mikkelsen grywa coraz więcej i coraz wyżej. Sam jest z rocznika 1965, więc nie jest już najmłodszy, ale zdaje się być w tej chwili u szczytu swojej kariery i oby na tym szczycie pozostawał jak najdłużej. Jest tego wart.

No więc zasygnalizujmy ten główny temat, to odkrycie, które tak wstrząsnęło światem filmowym i nie tylko.

 

 

Oto czterej nauczyciele z duńskiej szkoły średniej w okolicach czterdziestki doświadczają czegoś, co moglibyśmy nazwać wypaleniem zawodowym. I żeby jakoś zapobiec narastającemu zgorzknieniu, postanawiają wypróbować rzekomą teorię norweskiego psychiatry, który twierdził, iż człowiekowi nieustannie brakuje w organizmie pół promila alkoholu, by poczuł się normalnie. To znaczy - odstresowany, pozbawiony niepotrzebnych lęków, wyluzowany i nastawiony pozytywnie do świata. Czterej koledzy postanawiają zweryfikować w praktyce te tezy i przeprowadzić na sobie coś w rodzaju eksperymentu naukowego, to znaczy działać, przyjmując te niezbędne procenty. A widz obserwuje rozwój wydarzeń, w miarę postępów akcji filmowanej protokolarnie, niespiesznie, bez szczególnych efektów specjalnych.

Picie miewa tutaj charakter brawurowy, oszałamiający, przynajmniej na początku. Ale też niegroźny – pobudza najczęściej do bardziej czy mniej brawurowych wyskoków i na wyskokach się kończy. Rysuje się kontrast, bo to z jednej strony szaleństwo na wspomaganiu piwnym w wydaniu uczniów, a z drugiej strony szkolna rutyna. Rutyna oznacza szarość, powtarzalność, proceduralność, popadanie w schematy i w nudę. Zresztą życie pozaszkolne, także życie domowe, również nie oferuje specjalnych ekscytacji. Alkohol podpełza powoli, zdradziecko, początkowo bezobjawowo. Także w tym sensie, że konsument traci kontakt z rzeczywistością i z sobą samym ledwie dostrzegalnie, choć nieustępliwie.

 

 

Traci ten kontakt nie w tym sensie, że mu się pogarsza wzrok, że się chwieje na nogach, czy że bełkocze. On traci kontakt z otoczeniem w sposób znacznie bardziej podstawowy, gdyż taki konsument gubi po prostu proporcje. Nie wie, na ile jest sprawny, na ile nie; na ile może sobie pozwolić, a z czego powinien zrezygnować. Nie jest po prostu w stanie ocenić, w jakim stopniu realizuje wymagania swojego otoczenia, rodziny, przyjaciół, pracodawców, dyrekcji szkoły, a także własnych uczniów. Brak mu zdolności oceny, czy jest dobry, czy jest słaby, całkiem słaby czy zupełnie nieprzydatny. Zresztą powoli odwyka od takich samoocen, bo go frustrują. Z czasem całkiem przestaje sobie zawracać głowę tą autooceną; woli iść na skróty, jeden, drugi drink i już podnosi się w rankingu o kilka szczebelków, a wystarczą kolejne dwa drinki i już sytuuje się na szczycie wszelkich list przebojów.

To są warianty odwiecznych średniowiecznych legend o eliksirze młodości, o substancji magicznej, która zażyta w porę i pod kierunkiem czarnoksiężnika, a choćby nawet i leśnej wiedźmy, automatycznie wprowadza na odpowiedni poziom błogostanu. Ostatecznie ludzkość praktykowała środki odurzające podobno jeszcze w neolicie i nigdy nie wyzbyła się na dłuższą metę poprawiania sobie nastroju za pomocą aplikowanej chemii. Tutaj więc, cóż, oglądamy tylko jeszcze jeden rozdzialik w tej długiej opowieści. Jest to legenda uwznioślająca, romantyczna i, co tu dużo mówić, przynajmniej w części bałamutna, bo ostatecznie alkohol, nie wiem z jak szlachetnych gron czy ziaren zbóż produkowany, to przede wszystkim alkohol, czyli C2H5OH. Płyn, który w charakterystyczny sposób działa na mózg człowieka i na jego psychikę. Przynosi oczywiście skutki dobroczynne, zwłaszcza w pierwszej fazie, ale generalnie truje i niszczy. Ale o tym legendy alkoholowe już nie wspominają.

 

 

 

Więc nasi nauczyciele aplikują sobie te substancje, tak jak się aplikuje medykament, psychotrop przepisany przez psychiatrę, jak prozac. Działa? Działa. Wyzwala odwagę, pobudza kreatywność, efekty widać niemal od razu. Problem w tym, że ta chemia, którą sobie aplikują w płynie, posiada swoją cyrkulację, kiedy wchodzi w reakcję z mózgiem i z ludzką psychiką. A cyrkulacja nie polega na tym, że po mniejszej dawce alkoholu chwiejemy się mniej i lekko się zacinamy mówiąc, a większa dawka alkoholu ścina nas z nóg i sprawia, że bełkoczemy. To nie tylko o to chodzi. W dłuższej perspektywie chodzi o to, że alkohol nas napędza, unosi nas w górę. Kiedy przestaje działać, zaliczamy kolejny upadek i musimy się znowu napić, nawet nie, by wzlecieć w górę, ale po to, by utrzymać się na poziomie lotniska, z którego zamierzaliśmy startować. Wniosek? Z alkoholem w naszym otoczeniu i we własnym organizmie musimy się nauczyć żyć, nauczyć się dawkować i dyscyplinować.

Taki film, jak ten „Na rauszu”, to nie jest instrukcja obsługi procentów ani promili tych procentów we krwi. To tylko kilka drogowskazów ostrzegawczych, czytanka na przykładzie. Mało? Może i mało, a może wystarczy. No, przynajmniej na jakiś czas.

 

 

Piątek, 24.06, godz. 18:00

sala kameralna KOK

WSTĘP WOLNY

 

Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

DKF 24.06. „Na rauszu”.

Podsumowanie dyskusji

Narzuca się, że nadużywanie alkoholu prowadzi do „pozbawienia logiki”, czyli do utraty wyczucia, co jest osiągalne, a co poza naszym zasięgiem. Co dopuszczalne, a co nie. Co mieści się w granicach przyzwoitości, a co lokuje się już poza nimi.

No i kwestia – czy się w ogóle da i na jakich zasadach używać alkoholu, żeby był nam przydatny, pracował dla nas, a nie odwrotnie. Bo są osoby podatne bardziej, mniej i wcale. Bo są takie, które po pierwszym użyciu stwierdzą, że to nie dla nich. I takie, które powiedzą: „To jest to!”. I wchodzą na równię pochyłą. Ponieważ alkohol załatwia w ich życiu jakąś ważną sprawę, z którą o własnych siłach nie umieli sobie poradzić. Defekt psychiczny ciągnący się od dzieciństwa, chorobliwa nieśmiałość, skłonność do depresji itp. Bo w filmie czterej nauczyciele, nieźle ustawieni w życiu nagle doznają poczucia pustki. I wydaje się im, że tym kołem ratunkowym będzie właśnie alkohol.

Za mankament filmu uznaliśmy, że nie pokazywał żadnej uzależnionej kobiety (jak nasz „Pod Mocnym Aniołem”). Choć kobiety stoją tutaj w tle męskiego uzależnienia.

A przecież o „przygodach z alkoholem” można w nieskończoność. Zwłaszcza w Kościanie...

 

 

 

 

Patronat medialny: