Włoskie wakacje - 13 sierpnia

reżyseria
James D'Arcy

scenariusz
James D'Arcy

gatunek
Dramat / Komedia

produkcja
Wielka Brytania / Włochy

 

Publikujemy tekst, który zostanie zaprezentowany – z właściwą sobie werwą interpretacyjną - przez Wiesława Kota, krytyka filmowego, przed seansem w naszym kinie DKF, 13.08.2021.

 

Szanowni Państwo,

zarówno tak zwana mądrość wieków jak i nasze własne, potoczne doświadczenie podpowiadają, że naprawa tego, co się popsuło w relacjach między ludźmi, wymaga, aby tę trudną sytuację wyjąć z ramek i ustawić w innym, nowym, nieoczekiwanym miejscu. Niby to są ciągle ci sami ludzie, ale teraz do gry włącza się nowy czynnik, mianowicie Jej Wysokość Sytuacja. I to ona – niespodziewanie dla wszystkich zainteresowanych – przejmuje kontrolę i popycha ludzi w kierunku, w jakim sami by pewnie nigdy nie podążyli.

         Co mamy wyłożone obszernie i w detalu w filmie „Włoskie wakacje” w reżyserii Jamesa D’Arcy’ego, z zeszłego roku. Jest to dość płynna i lekka opowieść – wybraliśmy ją, bo ostatecznie naszemu DKF-owi też należy się lżejszy, wakacyjny tytuł – z serii: jedźcie do Włoch, pozwólcie się prowadzić tamtejszym sennym miasteczkom, wzgórzom, kościółkom i winnicom, a wasze życie zmieni się nie do poznania. „Zapiski z Toskanii”, „Jedz, módl się, kochaj”,  „Wesele w Sorrento” – by nie wracać już do absolutnie klasycznych „Rzymskich wakacji” z Audrey Hepburn. Wszystkie te filmy i setka, których nie wymieniłem powtarzają przekonanie, że włoska prowincja posiada daną od samego Pana Boga – osobiście, za darmo i na zawsze – moc ozdrowieńczą.

         Nie inaczej sprawy się mają w naszych „Włoskich wakacjach”. Bo na toskańskiej prowincji w okolicznościach, które się wyświetlą, znaleźli się dwaj panowie Fosterowie – ojciec i syn. Foster ojciec to dawno zgasła gwiazda malarstwa, która żyje niegdysiejszym blaskiem. A w przypadku artysty dobrze jest, by talent zastawał go od rana przy pracy, a nie w gaciach i z wyłączonym telefonem. I to jeszcze uprawiającego zagrywki typu, że rozmowa z własnym synem o zwykłych sprawach, taki small talk, to nuda i konwencja, w sumie – suchar. To już było, to nie jest ciekawe, to nie świadczy o wyższości artysty nad drobnomieszczańskim obyczajem. To świadczy, że artysta jest socjopatą, nudziarzem, pozerem, w sumie idiotą. A jego życie to pustostan, zapuszczone jak ta niegdysiejsza willa w Toskanii. On sam żyje mitem artysty, kocha ten mit bycia artystą, kocha go o wiele bardziej niż samą sztukę. Ta nie wydaje mu się specjalnie potrzebna do czegokolwiek. Znamy takich – po co pracowicie pisać piosenki, wystarczy uprawiać rockandrollowy styl życia - i tak dalej i tak dalej.

       A syn? Syn też żyje w obłokach. A zawód artysty czy właściciela galerii to zawód ogromnego ryzyka. Prosperujesz, póki jesteś na fali. Masz na czynsz, światło i gaz, póki ktoś zechce wydać pieniądze na efekt twego talentu i pracy. A jeżeli nie zechce wydać, to zostajesz z debetem. I nic nie pomoże pozerstwo, robienie tak zwanego dobrego wrażenia i powoływanie się na dni dawnej chwały i wielkości czy na koligacje rodzinne.

         Ojciec i syn spędzą w Toskanii trochę więcej czasu niż planowali. Zamiast uroczej willi gotowej na sprzedaż zastają kompletną ruinę. Żeby ktokolwiek chciał to kupić, trzeba wszystko wyremontować. Żaden z nich tego nie umie, to raz, a dwa, że nie nawykł do zwykłej fizycznej roboty, zwłaszcza takiej, w której liczy się dokładność, precyzja co do centymetra. I kiedy skupiają się na tych, chciałoby się powiedzieć, odrażająco prostych czynnościach, orientują się, że w ich otoczeniu zaszło coś, czego nie przewidywali. Otóż w grę wdał się Jego Wysokość Czas, który zaczyna płynąć inaczej, odmiennie, po nowemu ustawia perspektywę życiową. To, co wydawało się niezbywalne, ważne i arcy pilne, może przecież poczekać, bo tutaj, przy malowaniu ścian i wbijaniu gwoździ, między ojcem a synem zachodzą rzeczy fundamentalne, dawno odkładane, a to one przecież stanowią o właściwej materii życia.

         Zdjęcia do filmy kręcono niejako na miejscu, w miasteczku Montalcino. A jakże, w Toskanii, w prowincji Siena. To jedno z tych włoskich miasteczek, o których miłośnicy Włoch, ale raczej tych Włoch z folderu turystycznego, wiedzą na całym świecie. Bo to toskańskie miasteczko to wzorzec włoskiego miasteczka, taki że tylko przechowywać go w Sevres pod Paryżem. Położone na - jak to się mawia -  malowniczych wzgórzach, nad doliną Val d’Orcia, między pagórkami pokrytymi falującymi łanami pszenicy i winorośli, z której tłoczy się wino o nazwie Montalcino właśnie, jedno z najlepszych w Italii. A to znaczy, że  wino tutejsze ma tak zwaną własną apelację, czyli markę powiązaną z nazwą miejscowości, w której te grona dojrzewają. Wino wieczorami, a już na pewno w lecie, leje się na ryneczku zwanym Piazza del Popolo w dziesiątkach knajpek i winiarni, gdzie można do wina skosztować także lokalnej kuchni, w tym przysmaku battuta di chianina, przypominającego nieco naszego tatara.

         Przyjrzyjmy się, kto nam to dziełko serwuje. Reżyser „Włoskich wakacji”, James D’Arcy, do branży wchodzi ostrożnie i zaczyna od rzeczy prostych, bo tylko na takie pozwalają producenci wykładający pieniądze. Na jakiś szczególny własny ton jest jeszcze za wcześnie. D’Arcy ukończył londyńską Academy of Music and Dramatic Art w 1995 roku, pozwolił się dobrze zapamiętać z kilku seriali telewizyjnych i z drugorzędnych ról w filmach, a teraz próbuje reżyserii w historiach monitorowanych przez wytwórnie, takich, które trudno skiepścić.

         W tym toskańskim pejzażu spotykamy też dość poobijanego życiowo aktora, w roli ojca, Liama Neesona mianowicie, który, przypomnijmy, zanim został aktorem zarabiał na życie jako bokser i kierowca ciężarówki. Potem z przypadku przerzucił się na teatr w Belfaście (z pochodzenia jest Irlandczykiem). Grywał na scenie, grywał w filmach, ale pozostał ledwie zauważony. Do roku 1993, kiedy to na tytułowego bohatera swojej słynnej okupacyjnej opowieści pod tytułem „Lista Schindlera” wybrał go Steven Spielberg. „Lista” okazała się filmem oscarowym od każdej strony, a Liam Neeson został tak umiejętnie pokierowany, że dostał nominację do Oscara. Choć raczej tam był, figurował niż grał. No i od tego czasu twarz Liama Neesona stawała się coraz bardziej znana, choć jego umiejętności aktorskie raczej z miejsca nie ruszyły. Pokazał się w kolejnej części „Gwiezdnych wojen” w 1999, zagrał tytułową rolę w  filmie „Kinsey”, biografii twórcy słynnego raportu o zwyczajach seksualnych Amerykanów. Mogliśmy zobaczyć go także u Christophera Nolana w filmie „Batman: początek”. I to jest ta górna półka, bo nieustannie, grubo poniżej, biegną wszystkie te filmy z serii na przykład „Uprowadzona”, w których Liam Neeson tłucze w kółko tę samą rolę tatusia dziewczyny, którą porywają różne ciemne typy, a on musi ją nieustannie wyciągać z ich łap. Poza tym branża ceni go bardziej za głos niż za wygląd, dlatego często bywa proszony, by był narratorem licznych filmów dokumentalnych i Neesam stał się taką Krystyną Czubówną rynku brytyjskiego. No ale suma summarum w 1999 roku królowa Elżbieta II nadała mu Order Imperium Brytyjskiego. Przypominam, że wcześniej tego zaszczytu dostąpili na przykład Beatlesi. Choć z czasem się rozmyślili o order odesłali.

         I tutaj w kwestii obsady filmu zaczyna się zupełnie nowa, a dość osobliwa opowieść. Otóż w filmie syna Roberta, Jacka, gra Micheal Richardson, w realu najstarszy syn samego Neesona. Matką Richardsona, jest aktorka Natasha Richardson, zmarła w 2009 roku. I to tragicznie, bo podczas szusowania na nartach w Kanadzie upadła tak nieszczęśliwie, że wywiązał się krwiak mózgu, skutkiem którego zmarła w marcu 2009 roku. Tak więc Liam i Michael grają w filmie historię z własnego życia. Aktor ojciec i aktor syn idą w tym w filmie niejako po własnych śladach. W starym rodzinnym albumie Robert, czyli Liam Neeson ogląda zdjęcia własnej żony, Natashy Richardson. Ona też figuruje na płótnach Roberta. Kiedy więc obaj remontują willę Casa del Metaphor, remontują także własną rodzinę. Tak więc uprawiają sztukę, ale i mozolnie uprawiają własne, trudne życie.

         Takie drobiazgowe opowieści o pracy czysto fizycznej, która to praca ma charakter terapeutyczny, zdarzają się w kinie i literaturze raz po raz. Na dowód przytoczę tylko powieść swego czasu bardzo wziętego u nas pisarza, Williama Whartona - z przyjemnością oprowadzałem go swego czasu po pałacu i po ogrodach w Rogalinie - który to Wharton opisał własnoręczne budowanie barki na Sekwanie w Paryżu w powieści „Dom na Sekwanie” do  ostatniego gwoździa i do jednej deski. A to wszystko po to, by móc się skupić na jednej prostej czynności, wykonać ją bardzo solidnie, a myślom dać w międzyczasie czas i przestrzeń do swobodniejszego bujania, z nadzieją, że wniosą one nowe skojarzenia, nowe natchnienia, otworzą nowe horyzonty.

         A u nas te Włochy, te Włochy... Jak z pocztówki, jak z folderu turystycznego, szkoda, że w realu rzadko się takie widuje. Włochy to nie tylko wakacje – to może najmniej - centrum wypoczynkowe – takie samo we Włoszech, na Krecie, W Egipcie czy w Bułgarii. Włochy to przede wszystkim styl życie, to smak życia – także w sensie jak najbardziej dosłownym. Tu kostyczni Anglicy przestawiają się z whisky na wino. I nareszcie rozumieją, po co ta cała Toskania. Ano, żeby jak to pada w filmie - ostatecznie o malarzach - żeby nie stracić światła.

      I więcej. Żeby przestawić swoje życie z jałowego biegu na obroty. Nie żeby zaraz wysokie. Wrzucamy najwyżej trójkę. Na początek wystarczy. Jedziemy.

Wiesław Kot

 

Zwiastun:

 

Wstęp wolny
DKF odbędzie się z zachowaniem zasad bezpieczeństwa sanitarnego, liczba miejsc ograniczona. Prosimy o rezerwowanie miejsc telefonicznie pod numerem: (65) 512-05-75.

13 sierpnia, godz. 18:00, sala kameralna KOK - wejście C

 

 

Główne wątki dyskusji po filmie „Włoskie wakacje”. 13.08. 2021

 

Dziełko sformatowane pod "standardy hollywoodzkie" zostało przyjęte z ciepłą i wybaczającą ironią. Ostatecznie - ciągle jeszcze mamy wakacje...

W filmie "Włoskie wakacje" oglądamy pejzaż Toskanii jak z pocztówki - to jest w filmie miejsce umowne, emblematyczne - ale też doskonale rozumiemy, że takie Włochy zostały wygenerowane na potrzeby tej właśnie, specyficznej sytuacji fabularnej. Takich ekranowych - i życiowych - mitologicznych miejsc jest sporo. Tu pogadaliśmy sobie o zderzeniu osób pochodzących "z głębokiego terenu" z tzw. wielkim miastem...

Film został uznany za "sympatyczny", choćby z tego względu, że potwierdza miłe naszemu sercu przekonanie, że (prawie) zawsze można zacząć od początku. Tylko trzeba zrobić ten pierwszy krok i - porozmawiać. A właściwie nie tyle "porozmawiać", co "pogadać", czyli nawiązać kontakt. Na początek słowny, a potem to już się potoczy.

Otóż to! Potoczy się, albo i nie potoczy. Bo natychmiast padło zastrzeżenie, że aby ten kontakt mógł zostać nawiązany niekoniecznie wystarczy "pogadać". Że raczej trzeba być "gotowym na kontakt". Czyli - być przygotowanym, być w dyspozycji do nawiązania relacji. Powiedzielibyśmy - być otwartym na kontakt z drugim człowiekiem. Bo "rozmowa" to jedno, a "kontakt", co coś całkiem innego, głębszego.

No i kwestia żałoby i różnych sposobów jej przeżywania. Żałoba - zwłaszcza żałoba po najważniejszym dla nas człowieku - potrafi nas zniszczyć. Więc - odruchowo - staramy się od niej odciąć, zamknąć żal w pudełku, próbować zapomnieć. Jak filmowy ojciec. A filmowy syn chciałby pamiętać, ale nie ma co, bo ojciec zamknął przed nim tę pamięć. I tak obaj pozostają nieszczęśliwi.

Żałobę możemy od biedy - jeżeli uważamy się za artystów namalować. I dlatego w pięknie położonej willi w bajecznej Toskanii oglądamy nie malowidło przypominające Giotta, lecz dzieło z ciemnego ducha Jacksona Pollocka.  Dlatego cytujemy obie szkoły malarskie.

Giotto, Ucieczka do Egiptu

Jackson Pollock, Numer 1A

 

I - jeszcze. W nawiązaniu do filmu został przypomniany wiersz Wisławy Szymborskiej, który akcentuje jasną, ale i ciemną stronę sielskiego pejzażu Italii.

 

Wisława Szymborska

Miniatura średniowieczna

 

Po najzieleńszym wzgórzu,
najkonniejszym orszakiem,
w płaszczach najjedwabniejszych. 

Do zamku o siedmiu wieżach,
z których każda najwyższa. 

Na przedzie xiążę
najpochlebniej niebrzuchaty,
przy xiążęciu xiężna pani
cudnie młoda, młodziusieńka. 

Za nimi kilka dwórek
jak malowanie zaiste
i paź najpacholętszy,
a na ramieniu pazia
coś nad wyraz małpiego
z przenajśmieszniejszym pyszczkiem
i ogonkiem. 

Zaraz potem trzej rycerze,
a kazdy się dwoi, troi,
i jak który z miną gęstą
prędko inny z miną tęgą,
a jak pod kim rumak gniady,
to najgniadszy moiściewy,
a wszystkie kopytkami jakoby muskając
stokrotki najprzydrożniejsze. 

Kto zasię smutny, strudzony,
z dziurą na łokciu i z zezem,
tego najwyraźniej brak. 

Najżadniejszej też kwestii
mieszczańskiej czy kmiecej
pod najlazurowszym niebem. 

Szubieniczki nawet tyciej
dla najsokolszego oka
i nic nie rzuca cienia wątpliwości. 

Tak sobie przemile jadą
w tym realiźmie najfeudalniejszym.
Onże wszelako dbał o równowagę:
piekło dla nich szykował na drugim obrazku.
Och, to sie rozumiało
arcysamo przez się. 

   

 

Patronat medialny: