Matka siedzi z tyłu - 26 lipca
reżyseria: Hilmar Oddsson
scenariusz: Hilmar Oddsson
gatunek: Czarna komedia
produkcja: Islandia, Estonia
premiera: 19 listopada 2022 (świat)
Film zdobył 9 nagród i 1 nominację.
czas trwania: 112 min / napisy PL
Czarno biała produkcja islandzko-estońska na naszych ekranach podczas najbliższego spotkania Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota. "Matka siedzi z tyłu" to czarna komedia o spóźnionym dojrzewaniu i towarzyszeniu bliskiej osobie w ostatniej podróży. Film drogi jakiego jeszcze nie było! Zapraszamy na spotkanie, projekcję i dyskusję po seansie.
Drodzy Państwo,
na ekranie naszego DKF-u nie gościliśmy jeszcze filmu z Islandii i pomyślałem, że tę skandaliczną sytuację należy co prędzej zmienić. Okazję nastręczył nam film pod tytułem „Matka siedzi z tyłu” w reżyserii Hilmara Oddssona z roku 2022, koprodukcja islandzko-estońska, u nas film wszedł na krótko na ekrany w styczniu tego roku.
W świetle przyporządkowań gatunkowych jest to czarna komedia, czyli taki film humorystyczny, w którym okazji do zabawy dostarczają zjawiska od rewirów komedii zazwyczaj dość odległe, jak śmierć, choroba, ułomność czy wojna. Żeby takie zderzenie było do przyjęcia przez publiczność, czarna komedia bierze te poważne sprawy w ironiczny nawias, posługuje się przesadą, groteską, często absurdem. Co mogliśmy obserwować nie tak dawno w filmie „Pulp Fiction” Quentina Tarantino. Ten tytuł pochodzi z długiego wianuszka klasyki czarnej komedii, której kino dorobiło się na przestrzeni dziesięcioleci. Dla przykładu wspomnijmy film „Arszenik i stare koronki” z roku 1944, w którym dwie starsze panie prowadzą rodzaj hotelu, w którym chętnie goszczą starszych mężczyzn, znużonych życiem i w kłopotach. Aby uwolnić ich od ciężaru życia częstują ich winem zaprawionym arszenikiem i w ten sposób pomagają im przeprawić się na drugą stronę. Bliżej naszych czasów spotykamy nie tylko mocno nagłośnioną „Rodzinę Addamsów”, ale także na przykład film „Czarownice z Eastweek” z roku 1987. W nim trzy starzejące się panie – w tych rolach Cher, Susan Sarandon i Michelle Pfeiffer – poznają pana (to oczywiście Jack Nicholson), który powinien zaspokoić ich wymagania. A ten pan okazuje się z piekła rodem, nie tylko w przenośnym znaczeniu tego powiedzonka. W naszym kinie także zdarzały się tego typu obrazy, że przypomnę film Borysa Lankosza „Rewers”, rozgrywający się w realiach Polski stalinowskiej. Tutaj trzy pokolenia kobiet – Anna Polony, Krystyna Janda i Agata Buzek – muszą uporać się z ciałem zamordowanego ubeka. Może nie jest to zbyt trudne w Warszawie, która dopiero podnosi się z gruzów, ale na wszelki wypadek lokują ciało na tym gruzowisku, które nie będzie przeszukiwane zbyt dokładnie – na terenie budowy Pałacu Kultury.
Tutaj zawężamy kadr i aby nam nie uciekła z pamięci główna atrakcja wieczoru, zajawiamy pobieżnie, o czym traktuje dzisiejszy film. Oto kiedy matka Jona umiera, jego życie załamuje się. Nawet jako dojrzały mężczyzna nie odciął jeszcze pępowiny. Odchodzi najważniejsza osoba w jego życiu, jego kotwica znika. Zmuszony do spełnienia jej ostatniej woli, wyrusza w podróż, aby przewieźć ciało matki trawersem przez Islandię do jej rodzinnej wioski na wieczny odpoczynek. Islandia nie jest krajem zbyt rozległym, ale wystarczająco dużym, aby Jon podczas podróży przemyślał gruntownie swoje życie. I aby istnienie Jona nabrało nowego znaczenia.
Znowu lekko rozszerzamy kadr, aby posadowić ten film na tle innych filmów docierających do nas od kilku lat z Islandii. Bo pejzaże tego kraju już oglądaliśmy i to wielokrotnie jako tło światowych hitów, takich jak niektóre odcinki „Gwiezdnych wojen”, bonderów jak „Zabójczy widok”, czy „Śmierć nadejdzie jutro”. A także sporego zasobu filmów z gatunku science fiction czy obrazów postapokaliptycznych. No i oczywiście nie sposób tu pominąć „Grę o tron”. Sama Islandia z jej problemami, które zawsze zahaczają o jakąś formę depresji związanej z surowym klimatem i brakiem słońca, objawiła się nam w filmach obyczajowych i psychologicznych. Ot, obraz „W cieniu drzewa”, w którym historia jak z naszych „Samych swoich”. Chodzi bowiem o drzewo rosnące na granicy posesji sąsiada, które drugiemu sąsiadowi przesłania słońce, a przecież jest go tu tak mało. Wspomnijmy też głośny przed wielu laty film „101 Reykjavik”. Tutaj młody obibok nie chce i nie umie wyjść spod czułej opieki mamy. Beztrosko trwoni młodość włócząc się po knajpach i zalegając przed telewizorem. Do dnia, kiedy dwie młode damy, z którymi połączyła go zażyłość oświadczają mu równolegle, że właśnie został tatusiem. A z innych filmów, które oddają specyficzną islandzką mentalność, zadziwiająco zresztą podobną do naszej, przywołajmy choćby „Noi Albinoi”, „O koniach i ludziach” czy „Barany. Islandzka opowieść”. Tu dodajmy, że kino w Islandii zaczęło się rozwijać właściwie dopiero od lat 70-tych XX wieku, kiedy to państwo zdecydowało się wesprzeć finansowo miejscowe amatorskie produkcje pod hasłem – nie święci garnki lepią, czyli Islandia potrafi. Tych pieniędzy jest jednak do dziś często zbyt mało, aby sfilmować scenariusz, więc twórcy islandzcy starają się wchodzić w koprodukcje.
Filmy islandzkie pokazuje się u nas w ramach paralelnych festiwali – warszawiacy, poznaniacy czy gdańszczanie oglądają ich produkcje, a w Reykjaviku my prezentujemy na przykład film „Dzień świra”. Ciekawe, co oni z niego zrozumieją… Filmy islandzkie pokazywane są także chętnie na naszych imprezach typu „slow”, które zalecą, by żyć wolniej, kontemplatywnie, w każdym razie mniej stresowo. Jak choćby na tego typu imprezie w Supraślu pod Białymstokiem, która to miejscowość powinna mieć słówko slow dołączone na stałe do swej nazwy. Nie zawsze ma to sens, bowiem w poważnych filmach islandzkich tej Islandii, którą znamy z prospektów turystycznych jest nadzwyczaj mało. Reykjavik oglądamy jako miasto szare, pozbawione perspektyw, nudne, monotonne, gdzie jedynie bary oferują jaką taką rozrywkę. A ta polega często na jakże skandynawskim upijaniu się na umór. Na prowincji jest inaczej, ale wcale nie lepiej. Wieś oznacza poczucie osamotnienia i wydania na łup kapryśnej przyrody, zwłaszcza w miejscowościach położonych bliżej morza. Ostatecznie pojęcie izolacja wywodzi się od łacińskiego słowa „isola”, czyli wyspa. Islandczycy w miejscowych produkcjach także nie przypominają wikingów. To ludzie żyjący według odwiecznego przyjętego tu schematu, którego częścią jest postać silnego ojca terroryzującego rodzinę. Z filmów wynika, że Islandczycy wierzą zarówno w Jezusa jak i w Odyna, a niektórzy poważnie biorą pod uwagę istnienie elfów.
Zawężamy kadr po raz kolejny. Przedstawiamy twórców. Reżyser i scenarzysta filmu Hilmar Oddsson, rocznik 1957, urodził się i wychował w Reykjaviku, w rodzinie artystów, jego ojciec był dramatopisarzem i reżyserem teatralnym. Na studia reżyserskie wyjechał do Monachium, po czym wrócił na swoją wyspę. Z rzadka reżyserował filmy fabularne i żeby się utrzymać dużo pracował dla telewizji, kręcił teledyski, przygotowywał filmiki reklamowe. Poza tym z sukcesem grywa na gitarze i na klawiszach w zespole o nazwie Melchior. Jego córkę Herę Hilmar zobaczymy tu w roli młodej kobiety imieniem Bergdis.
No i ten pan, który wiezie własną mamę – Prostur Leo Gunnarson, rocznik 1961, aktor teatralny, scena stołeczna. Tu dał się poznać w samych klasykach: od Szekspira przez Moliera po Czechowa. Później pokazywał się w tych najbardziej na świecie znanych filmach islandzkich. I – tak nawiasem – Prostur cudem dożył do naszego filmu, ponieważ w roku 2015 zatonął statek rybacki, na którym akurat przebywał. Jego udało się uratować.
No i ta dama z tylnego siedzenia, rzeczona matka. Gra ją Kristbjorg Kjeld, rocznik 1935. To aktorka głównie filmowa, zagrała w przeszło trzydziestu tamtejszych produkcjach, zdobyła wiele nagród Edda, czyli miejscowych Oscarów, uchodzi za czcigodną weterankę islandzkiego kina.
Wreszcie – na co zwrócimy tu uwagę. Na te długie, leniwe, często statyczne ujęcia, które stają się wizualnym odzwierciedleniem islandzkiej melancholii. Rzadko kto dzisiaj w kinie tak mocno kontempluje pustkę krajobrazu. Na brak łączności ze światem, jak my ją rozumiemy. Ostatecznie akcja rozgrywa się mniej więcej przed pięćdziesięciu laty, licząc od dziś. Zwróćmy uwagę na te motki wełny, które się plączą i trzeba nad nimi czuwać. Czyż nie w ten właśnie sposób biegną nici ludzkiego życia, które się przeplatają, łączą i zrywają? A te sploty – czyż nie noszą znamion cudu? Jak wówczas, gdy samochód Jona, rozklekotany ford cortina, psuje się dokładnie pośrodku niczego. I wtedy zjawia się, jak nie przymierzając, anioł, który skutecznie pomaga. I jeszcze towarzyszy mu w refleksji nad losem. Inna sprawa, że każdy dokonuje jej w języku, którego ten drugi nie rozumie. Gdy zaglądają pod maskę, dwaj nieznajomi dzielą się intymnością – Jon po islandzku, cudzoziemiec po francusku. Wędrowiec opowiada, jak chodzenie pomaga mu zaakceptować zbliżającą się śmierć, podczas gdy zwykle monosylabowy Jon otwiera się, aby ujawnić swoje frustracje, nadzieje i marzenia. Żadne z nich nie rozumie ani słowa z tego, co mówi drugie, a mimo to rozmowa jest tak zręcznie zsynchronizowana jak duet w operze Wagnera.
No i wreszcie polski tytuł filmu, który na świecie funkcjonuje jako „Driving Mum”, czyli wożąc mamusię. A jak mamusia siedzi z tyłu, to w polskiej filmosferze nie mógł on brzmieć inaczej niż pokrywając się z frazą z komedii „Miś” Stanisława Barei z roku 1980. Tam milicja zastawia pułapkę na kierowców, jedną z tych, które starsi z nas doskonale pamiętają z własnych samochodowych perypetii. Przypomnijmy ją i frazę, którą wygłasza aktor Jan Kociniak.
Ale ten tytuł można również odczytać inaczej. Otóż – nasze mamy nas wychowały, pilnowały, byśmy się zachowywali jak należy. I nawet teraz po tylu latach, jak coś przeskrobiemy, przyłapujemy się na myśli: „Dobrze, że mama tego nie widzi”. Nieprawda. Matka siedzi z tyłu. Zawsze.
piątek, 26.07, godz. 18:00
sala kinowa KOK
wstęp wolny
DKF 26.07 „Matka siedzi z tyłu”
Podsumowanie dyskusji
Film obejrzeliśmy w trybie rekolekcyjnym (choć do adwentu daleko). Sytuacja ekranowa była bowiem ogólnoludzka ze wskazaniem na nieustanną aplikację do losów każdego, kto miał matkę (a więc prawie każdego – żeby trzymać się konwencji czarnej komedii). Matka bowiem wdrukowuje w nas – w tych najmłodszych latach – kiedy jesteśmy na to podatni jak biała karta – jedyną, niepowtarzalną matrycę. Dotyczącą świata, jego prawideł i naszego przyszłego na tym świecie miejsca. Początkowo tę mapę drogową przyjmujemy bezdyskusyjnie, bo skąd mamy wiedzieć, że istnieją inne mapy. A reszta życia upływa nam najczęściej na nanoszeniu korekt na ten plan. Bywa, że wracamy do punktu wyjścia.
A matka? Matka zawsze siedzi z tyłu. I patrzy...
Patronat medialny: